Kto stoi w miejscu, ten się cofa. 2025 to już nie stagnacja, a regres.
Jak można, zapierdzielając jeszcze więcej niż rok wcześniej, nadal nie ruszyć się ani na jotę do przodu? Nie jest dobrze, kochani…
Post jest dość długi, więc zaopatrzcie się w przekąski i coś do picia ;) Podzielę podsumowanie roku na cztery obszary: eventy, spotkania autorskie, sprzedaż online oraz samo pisarstwo, a potem spróbuję wyciągnąć jakieś wnioski na 2026 rok. No dobra, jadziem! :)
Objechałem w tym roku aż 46 wydarzeń! Wyłączając Boże Narodzenie, Wielkanoc i Wszystkich Świetych, miałem tylko trzy weekendy na sprawy prywatne. Prawdziwy kocioł, non stop w trasie! Tak intensywnie jeszcze nie było…
Do tego tylko 8 z tych 46 to kolejne edycje imprez, w których uczestniczyłem w poprzednich latach. Pozostałe 38 to kompletne świeżynki, eksperymenty, terra incognita. A eksperymenty mają to do siebie, że nie wszystkie się udają, co widzę dopiero z perspektywy czasu.

Całe lato śmigałem po festiwalach muzycznych. Nieraz były to niszowe imprezy, np. stricte punkowe. Utarg w stosunku do kosztów był zawsze zadowalający i przy wysokiej konwersji, do tego traktowałem festiwale w kategorii urlopu, bo łączyłem przyjemne z pożytecznym i bawiłem się na nich zajebiście :D Nie zmienia to jednak faktu, że na niektórych frekwencyjnie bywało tak sobie, a z pustego i Salomon nie naleje. Teraz widzę, że nie wykorzystałem optymalnie letniego apogeum imprez masowych. Mogłem być po prostu gdzie indziej i zarobić WIĘCEJ. Innymi słowy, lato to nie jest odpowiedni sezon na kombinacje alpejskie ;)
Przykład nr 2: „losowe” jarmarki
Zaliczyłem kilkanaście jarmarków, w tym kilka organizowanych bez okazji. W sensie firma eventowa rozstawia namioty na rynku w jakimś losowym mieście i ma wywalone w dodatkowe atrakcje i promocję, bo już zarobiła na wystawcach. Lądowałem tam, gdy nie miałem innych opcji bo za późno się ogarnąłem i praktycznie zawsze był „piach”: trzeba było się naprawdę urobić, żeby wyjść na swoje. Człowiek jest na łasce organicznego ruchu w danym miejscu, a nawet w sporych miastach jest on nieporównywalnie mniejszy od corocznych spędów organizowanych przez samorządy.
„Losowe” jarmarki to najbardziej niewdzięczne imprezy ze wszystkich. Nie polecam, ale umówmy się… pewnie jeszcze nieraz będę musiał brać w nich udział (zwłaszcza z braku laku, poza sezonem), bo choć to „piach”, to jednak nadal dochodowy. W takim styczniu panuje przecież kompletna posucha, a nie mam wyjścia, więc pojadę wszędzie. Nie dość, że się człowiek umorduje o każdy sprzedany egzemplarz, to jeszcze mu dupa zmarznie :P W takich miejscach faktycznie cierpi moja „godność pisarza”, o ile jeszcze mogę mówić o takowej :D Ale cóż… pecunia non olet ;)
Przykład nr 3: „duże” targi książki
Tutaj problem leży gdzie indziej: koszty wyjebało do góry tak bardzo, że z perspektywy pisarza z tak ubogą ofertą jak moja, udział staje się mało opłacalny. Metr bieżący lady na stoisku współdzielonym z innymi autorami potrafi kosztować półtorej klocka, do tego dolicz paliwo i nocleg i okazuje się, że 60 książek trzeba pogonić żeby w ogóle wyjść na zero.

Zdaję sobie jednak sprawę, że wina leży też po mojej stronie. Gdyby wszystkie pytania o dalsze ciągi serii zamieniły się w zakupowe paragony, to byłbym dziś w zupełnie innym miejscu. Od dwóch lat jeżdżę z tą samą ofertą i ratuje mnie chyba tylko to, że wybieram głównie nowe miejsca, a tam wszystkie moje książki to dla ludzi nowości ;) Prędzej czy później jednak skończy się babki sranie, a tu na kontynuacje ode mnie trzeba poczekać przynajmniej do czwartego kwartału. Zapowiada się więc kolejny rok eksplorowania mapy Polski i likwidowania „białych plam”. Liczę, że to zaprocentuje kiedy w 2027 wrócę w końcu z premierami na największe książkowe imprezy, na które zjeżdżają ludzie z całego kraju.
Jedyne targi książki, które są na tyle pewniakami w 2026, że mogę jechać z tym co mam teraz, to Kraków i Poznań, ewentualnie Łódź. Kolejne potencjalne kierunki to Gdynia i Krynica-Zdrój, ale tylko dlatego, że odbywają się zimą, w martwym sezonie, a nie chcę marznąć w plenerze :P Przy obecnych utargach, na Warszawę, Opole, Katowice, Wrocław czy Gdańsk mnie najnormalniej w świecie nie stać i musze szukać tańszych alternatyw. Całkiem możliwe jednak, że do 2027 podwoję ofertę wydawniczą, a wtedy inaczej pogadamy. Ale to za chwilę.
Podsumowanie trasy:
Kulminacja moich błędów skutkuje tym, że choć zaliczyłem o 8 eventów więcej, to sprzedałem w sumie mniej książek niż rok temu. Dlatego właśnie czuję się jak chomik w kołowrotku :( Tylko przez zwierzęcy upór, fizyczną ilość tych wydarzeń, a także ich mniejszy średni koszt, jeszcze nie zbankrutowałem. Ale nie będę wam ściemniał, nie jest wesoło… Niebezpiecznie zbliżam się do poziomu wegetacji i minimum biologicznego :D
W tym momencie dywersyfikacja źródeł dochodu nie jest opcją, lecz absolutnym musem, bo kryzys branży eventowej będzie się tylko pogłębiał i jeżeli czegoś nie wymyślę, to może być ostatni rok mojej zabawy w selfa, przynajmniej na pełen gwizdek.
Inna kwestia, o której muszę wspomnieć, to mój stan psychiczny. Zasuwam po Polsce czwarty rok i mam wrażenie, że finansowo kręcę się jak karp w przeręblu. Do tego zupełnie inaczej jedzie się na targi kiedy nie czujesz presji ekonomicznej, bo masz wystarczający dochód skądinąd. Jak ci nie pójdzie, to świat się nie zawali. Ja bardzo lubię eventy i jestem od nich wręcz pozytywnie uzależniony, ale trudno nie czuć stresu kiedy za każdym razem MUSZĘ mieć wynik. Może dlatego tak dobrze mi to idzie…? Nic tak nie motywuje jak wizja „wpieprzania kartonu”, którą roztoczyłem TUTAJ ;)
W każdym razie muszę przyznać, że już dojeżdża mnie wypalenie. Bardzo bym chciał usiąść na dupie choć na miesiąc i o tym nie myśleć, a w tej chwili nie mogę sobie pozwolić nawet na przerwę zimową. Cóż… Podjąłem życiowy wybór, teraz czas przyjąć konsekwencje. Cytując Kękę: „Trzeba dzisiaj nie mieć czasu, żeby jutro mieć czas / W plecy masz do przerwy, teraz odróbka strat”. Odpocznę jak się odkuję ;)
Ale żeby nie było tak grobowo – fun fact :P
W 2025 tylko raz byłem finansowo w plecy, w sensie nie odrobiłem kosztów udziału w imprezie. Najbardziej ironiczne jest to, że stoisko na Częstochowskim Dniu Fantastyki było niemal najtańsze ze wszystkich moich wydarzeń w ciągu całego roku – kosztowało 200 zł. Mało tego, mogło być jeszcze tańsze („mini” kosztowało chyba stówę), a i tak bym poległ: przez cały dzień sprzedałem jedną książkę, LOL :D

Prywatne preferencje trzeba chować do kieszeni, a jechać tam, gdzie na 100% zjawią się tysiące ludzi, choćby było to Święto Ogórka w Piździszewie Dolnym :D
Wniosek z eventów nr 2:
Trzeba z wielomiesięcznym wyprzedzeniem kontaktować się z samorządami odpowiedzialnymi za miejskie festyny, żeby dopchać się do dużych miast z gwarantowaną frekwencją w szczycie sezonu.
Wniosek z eventów nr 3:
Olać duże targi książki dopóki nie będę miał nowości.
Wniosek z eventów nr 4:
„Praca u podstaw” przynosi efekty. W tej chwili mogę pojechać choćby do mysiej dziury na drugim końcu Polski, a zawsze pojawi się przynajmniej jedna osoba, która już ma którąś z moich książek i pyta „kiedy dwójka” :D (Eeech, do tego dojdziemy). Mam już tak kuriozalne anegdoty z tym związane, że nie potrzebuję statystyk.
Ale kurcze… trudno, by było inaczej! Przecież obskoczyłem już 146 eventów odkąd zaczął się ten mój obwoźny cyrk. Tyle książek się sprzedało, tyle ulotek poszło, tyle interakcji z ludźmi… nawet tym, co tylko przeszli obok stoiska, przynajmniej mignęło moje wywalone w kosmos logo. A tego, ile ludzie mówią o mojej twórczości znajomym czy w internecie, nie jestem w stanie nawet oszacować! Taki kapitał społeczny jest nie do przecenienia i DZIĘKUJĘ WAM ZA WSPARCIE, KOCHANI!!! ŚLĘ WIELKIE BUZIAKI W WASZĄ STRONĘ, CMOKCMOKCMOK!!! :D
Większość 2024 roku poświęciłem na tworzenie oferty edukacyjnej, która w 2025 miała otworzyć przede mną dostęp do źródełka z hajsem za prowadzenie kreatywnych warsztatów dla młodzieży, prelekcji i spotkań autorskich. Piszę o tym szerzej TUTAJ.
To miał być TEN ROK! A wyszło, że warsztaty w bibliotekach udało mi się przeprowadzić… dwa razy. W ciągu dwunastu miesięcy. Żeby finansowo odetchnąć, potrzebuję takich występów przynajmniej dwa razy w miesiącu i to zakładając, że nie zdejmuję nogi z gazu z jeżdżeniem na eventy.
Honorarium z jednego takiego wyjazdu było porównywalne z zyskiem netto z dobrych targów, a to dlatego, że organizatorzy zamawiali od razu kilka modułów z mojej oferty i prowadziłem zajęcia dla kilku grup dzieciaków w ciągu jednego dnia. Trop okazał się właściwy: w warsztatach są do zarobienia porządne pieniądze, tylko jak zburzyć tamę, by popłynęły szerszym strumieniem?

I co? I nic. Może na jeden procent maili dostałem odpowiedź typu „dziękujemy, rozpatrzymy”, wiadomości z Facebooka potrafiły być odczytywane po wielu tygodniach. Oto z jakim zaangażowaniem instytucje dbają o swoje social media :P Te dwa gigi udało mi się wyhaczyć tylko dlatego, że wpadła mi w ręce lista laureatów jakiegoś konkursu Ministerstwa Kultury, więc widziałem, które biblioteki mają aktualnie kasę i je przyatakowałem ostro.

Innymi słowy, jeżeli myślę poważnie o rozkręceniu warsztatów i spotkań autorskich, a muszę, by nie ziściła się wizja „wpieprzania kartonu”, to będzie się to musiało odbyć kosztem czasu na tworzenie, którego i tak mam dużo mniej niż bym chciał.
Nie to sobie wyobrażałem, biorąc się za self-publishing. Nie planowałem zostawania pierdolonym straganiarzem na jarmarkach, ani nauczycielem dla młodzieży, a tym bardziej telemarketerem. Uwierzcie, jest to frustrujące w chuj. Ale skoro muszę to zrobić, to zrobię. Bo mimo wszystko wolę być straganiarzem na jarmarkach, nauczycielem dla młodzieży i nawet kurwa telemarketerem, niż wrócić na etat. Skoro już mam się imać zajęć nie mających nic wspólnego z pisaniem, to niech przynajmniej się przyczyniają do mojego rozwoju, a nie jakiegoś korpokołchozu.
Offtop: kumpel z mojej byłej pracy w Warszawie (branża lokalizacyjna) mówi, że właśnie całe departamenty wywalają na bruk (w tym jego), bo AI przejmuje ich pracę. Taki prezent na święta.

Praca z młodzieżą uświadomiła mi jak stary jestem i jak schematycznie myślę. Na pewno pomoże mi „odrutynić” własne procesy myślowe, bym podchodził bardziej nieszablonowo do pomysłów, bo młodzi nie uznają ograniczeń i to jest niesamowite. Nasz zbiorowy wysiłek udowadniał mi już kilkukrotnie, że rzeczy, które teoretycznie nie powinny razem działać, jednak potrafią, jeżeli wystarczająco luźno puścić wodze fantazji.
Drugi wniosek, i tu muszę się sam poklepać po plecach, że warto było poświęcić ten czas w 2024-tym i przyłożyć się do metodologii warsztatów. Są tak zrobione, że dzieciaki same się otwierają, wręcz prześcigują w pomysłach, konsultują ze sobą i największy wysiłek z mojej strony to skanalizować tę ich twórczą energię, by trzymały się zasad, które same na początku stworzyły. Nawet klasowe cwaniaczki mi nie sprawiają problemów (odpukać w niemalowane).
Podsumowując, warsztaty to dobry hajs, przyjemny w zarabianiu, a do tego mega źródło inspiracji dla mnie. Niestety – coś za coś. Dobranie się do tego miodku jest strasznie czasochłonne, ale wiem, że warto. Społeczność bibliotekarzy jest mała. Wieści szybko się rozchodzą i jeśli będę konsekwentnie robił swoje, to prędzej czy później pójdzie fama, że przynoszę jakość, a wtedy role się odwrócą i to oni zaczną do mnie wydzwaniać. Cierpliwości Leszek, cierpliwości…
A właśnie. Mam prośbę do ciebie, drogi czytelniku / czytelniczko :)
Jeżeli znasz i lubisz moja twórczość, to będę wdzięczny kiedy przy najbliższej okazji podejdziesz do swojej biblioteki czy domu kultury i szepniesz dobre słówko o niejakim Leszku Bigosie ;) Z przyjemnością przyjadę do twojej placówki. W razie czego link do warsztatów masz TUTAJ . Dzięki z góry! :D
Odkąd zacząłem, to była i jest moja pięta achillesowa. Nie cierpię social mediów, nie umiem w social media i nie mam pomysłu na siebie w sieci. To samo dotyczy płatnej promocji: na sam widok ilości opcji w menedżerze reklam FB kręci mi się w głowie :P
No dobra, przesadzam. Mówiąc szczerze nie potrafię do końca wytłumaczyć dlaczego nie eksploatuję tego pola, zwłaszcza że mam się od kogo uczyć, bo kilka historii sukcesów dzieje się na moich oczach, nawet wśród self-publisherów.

Tak czy inaczej, to żadne wytłumaczenie. Nie powinienem pozwolić, by kilka niepowodzeń dało mi wygodną wymówkę, by nie próbować ponownie. Zawsze można założyć nowy profil na FB. Zawsze można organicznie budować zasięgi. Mogę założyć konto na TikToku czy YouTube i na nich się skoncentrować. Zawsze jest sposób, jeżeli się naprawdę chce. Tyle że ja chyba nie chcę, a przynajmniej nie bardziej niż naprawdę muszę. A że odniosłem jakiś tam sukces z eventami i nie byłem przyciśnięty, by polegać także na reklamach w sieci, zrezygnowałem z tej ścieżki i teraz odbija mi się to czkawką, kiedy źródełko eventowe nieco przyschło.
Kolejna rzecz ma chyba związek z tym, że nie interesuje mnie rozpoznawalność w sensie wiralowym. Kiedy jestem na targach, poruszam się w koszulcę z logo, mam też logo wyeksponowane na stoisku, bo wiąże się to bezpośrednio z potencjałem zakupowym i pomaga w rozpropagowaniu marki. Obecność w social mediach to kompletnie inna bestia: pomaga ci w spopularyzowaniu ryja, ale nie przekłada się na wymierne korzyści. Nawet reklamy stricte sprzedażowe skutkują konkretnymi zakupami procentowo w granicach błędu statystycznego, a co dopiero działania niezwiązane bezpośrednio z promocją książek.
Najgorsza możliwa kombinacja to być popularnym i biednym. Jeśli mam być spłukany, to niech przynajmniej nikt mnie nie rozpoznaje na ulicy :D Dlatego kiedy patrzę na rolki kręcące się wokół promowania samego autora, w sensie jaki to on jest fajny, sympatyczny i uśmiechnięty, vlogi pokazujące jego codzienne życie, jakieś lipsynki, tańce czy skecze… no nie, kurwa, to nie dla mnie, nie wyobrażam sobie. Z drugiej strony jak skutecznie i regularnie postować o książkach, żeby nie wyglądało to jak spam?
Jestem właśnie w tym ślepym zaułku, nie mam pojęcia jaką strategię przyjąć na swoją obecność online. Na razie jadę bez planu i efekty są takie jak widzicie – mizerne :P Jeżeli ktoś ma sugestie jak mógłbym wytyczyć linię demarkacyjną, że jestem w internecie, ale nie muszę robić z siebie debila ani dzielić się rzeczami, które nikogo nie powinny obchodzić, to będę wdzięczny ;) Nie ucieknę od tego, trzeba będzie chyba zagryźć zęby i od czasu do czasu uśmiechnąć się do tej cholernej kamery :D
Kolejny aspekt obecności online to podpisanie umowy z jakąś hurtownią, by książki były dostępne w sklepach internetowych dużych sieci księgarskich. Rozmawiałem z kolegami – selfami i wszyscy polecali mi współpracę z Azymutem, zwłaszcza że szła ona w parze z dostępem do preferencyjnych warunków w ich drukarni. Już miałem wykonać ruch w tę stronę, kiedy gruchnęła wiadomość o ataku hakerskim na Azymut, z którego, gdy to piszę, firma się jak dotąd nie podniosła :(
Podobna sytuacja dotyczy e-booków. Afera z nadużyciami finansowymi Legimi skutecznie ostudziła mój zapał jeżeli chodzi o wchodzenie na rynek elektroniczny. Innymi słowy na razie zostaje jak jest, monitoruję sytuację i zobaczymy co dalej.
Na audiobooki mnie, póki co, nie stać, a uważam, że lepiej odłożyć siano i wyprodukować je samemu, by potem przez resztę życia cieszyć się lepszym procentem z odsłuchów.
Na wszystkich trzech frontach – czekam i będę rozważał opcje, gdy sytuacja się wyklaruje.
Chciałbym móc obiecać, że moje zatwardzenie wydawnicze skończy się wreszcie w 2026 roku, ale to się po prostu okaże. Obecny rok nie przyniósł żadnej premiery, ale też nie poszedł na marne. Mogę za to obiecać jedno: kiedy worek się w końcu rozwiąże, wysypią się z niego trzy premiery naraz, a czwarta wkrótce potem.
Zaczęło się od „Smoczego szlaku 2”, który dowiozłem mniej więcej do połowy, aż zrobiło się ciepło i stwierdziłem, że szkoda tak siedzieć w domu przy kompie. A że w plenerze dużo przyjemniej pisze się wierszem, bo wystarczy mi zeszyt i ołówek, to odstawiłem „Smoczy szlak” na boczny palnik i wziąłem się za „Zjadacza skór 2”, o którym mogę powiedzieć, że jest już właściwie gotowy.
Mając w głowie ile czasu zajęło mi ponowne przestawienie się na „myślenie wierszem”, nie chciałem przez to ponownie przechodzić, robiąc przerwę na użeranie się z procesem wydawniczym, więc… stwierdziłem, że mam to w dupie :) Póki jestem „w sztosie”, to piszę dalej, aż skończę całość. Docelowo ma być dwanaście ksiąg (jak w „Panu Tadeuszu”) zebranych w czterech tomach i patrząc na to, jak się historia układa, to w takich ramach powinna się zmieścić.
Kiedy dojadę do końca, poemat fantasy idzie do „zamrażarki”, żebym się od niego odłączył emocjonalnie. To ważne, żebym dał sobie na tyle dużo czasu, aż będę umiał spojrzeć na historię obiektywnie i wyłapać jak najwięcej błędów przed wysłaniem jej do redakcji. „Zjadacz skór” może się okazać magnum opus mojej całej pisarskiej kariery, więc sorry, ale nie mam zamiaru go spieprzyć bo ktoś mnie pogania pytaniami o kontynuacje. Premierę ma się tylko raz. Słynne góralskie przysłowie mówi: „lepiej się wysrać i spóźnić, niż przyjść na czas i się zesrać” ;)
Ze „Zjadaczem skór” w „zamrażarce”, skupię się na skończeniu „Smoczego szlaku 2”.
Ostatni etap to już wiadomo: redakcja / korekta / skład / okładki / materiały promocyjne i wypuszczenie na rynek brakujących trzech tomów „Zjadacza skór” NARAZ, a potem zrobienie tego samego ze „Smoczym szlakiem 2”. Cztery premiery niemal za jednym zamachem.
Chciałbym was teraz prosić, żebyście zrozumieli mój tok rozumowania, bo decyzja o ciśnięciu „Zjadacza” do końca może zaczęła się od chęci korzystania z majowego słoneczka w plenerze, ale ugruntowało ją coś zupełnie innego.
Po pierwsze: popełniłem fundamentalny błąd zaczynając dwie serie fantasy jednocześnie. Jakby tego było mało, tomy nie stanowią zamkniętych historii z lekko uchyloną furtką do kontynuacji, dzięki czemu mógłbym porzucać serie na dowolnie długo bez wkurwiania czytelników. U mnie zakończenia przerywają historie w trakcie, są w pełni otwarte i nie da się czytać kolejnego tomu bez znajomości poprzedniego.
Po drugie: w 2025 roku jeździłem głównie na imprezy, na które przychodził ogólny przekrój populacji, a nie tylko fani fantastyki. Dopiero tam zrozumiałem jaki potencjał ma mój thriller psychologiczny „Kastrator” . Na większości wydarzeń absolutnie DOMINOWAŁ: nieraz w pojedynkę odpowiadał za 2/3 sprzedaży, a w przekroju całego roku – praktycznie połowę. Przypominam, że mam cztery tytuły (no dobra, trzy i pół: „Salon gier”
to pół książki, i objętościowo i sprzedażowo :D).

się zdecydowanie najlepiej sprzedaje, to jest najlepiej przyjęty: cieszy się praktycznie najwyższą średnią ocen, choć ma ich najwięcej. Napisałem hicior, to już nie ulega wątpliwości. Najrozsądniej byłoby więc kuć żelazo póki gorące i pisać kolejne thrillery.
Tymczasem, przy moim trybie życia, gdzie połowę tygodnia zabierają mi wyjazdy, dwie premiery rocznie to już dość optymistyczny scenariusz. Chcąc regularnie wypuszczać kontynuacje, z dwoma zaczętymi cyklami fantasy, utknąłbym z nimi na najbliższe trzy lata :/
W 2026 roku jeszcze ujdzie mi na sucho jeżdżenie z tą samą ofertą, o ile będę wybierał w większości nowe miejscówki, ale wiem, że już przeginam pałę :D Chcę więc wykorzystać ten czas, by jak najszybciej „pozbyć się” jednej serii, najlepiej tej gorzej rokującej komercyjnie. Chciałbym żeby tu wybrzmiało, że „pozbyć się” nie oznacza napisać na odpierdol i wypchnąć za drzwi! „Zjadacz skór” to mój passion project pełną gębą i jestem skłonny przesunąć premiery innych rzeczy o tyle ile trzeba, żeby akurat ten cykl zrobić dobrze.
Z gotowym „Zjadaczem skór” odzyskuję swobodę poszerzania oferty gatunkowej z regularnym rytmem rocznym (jeden „Smoczy szlak” + jeden thriller lub coś innego). Tak można żyć! :D
Pisanie pisaniem, ale mówiąc szczerze nie mam pojęcia ile czasu może zająć redagowanie trzech książek naraz, zwłaszcza że to poemat pisany dwunastozgłoskowcem. Który redaktor wykroi dla mnie taki kawał czasu? Ustalanie deadlajnów na obecnym etapie to jakiś matrix. Chciałbym obiecać, że cała czwórka ukaże się w 2026 roku. Bardzo bym sobie tego życzył, żeby w 2027 wejść z czystą kartą… ale po prostu nie wiem. Mogę tylko powiedzieć, że jak wyjdą to będą.
Na początku roku wrzuciłem na social media listę gotowych tekstów na nowy album „Płyta zabytkowa”. Miała wyjść latem i co? I nic :D Założenie było takie, że kumpel daje bity, ja piszę teksty dla nas dwóch, a rapujemy razem. Kiedy przyszło co do czego, ustalania terminów robienia aranży, pierwszych nagrywek, okazało się, że kumpel już tego za bardzo nie czuje, tylko głupio mu było się przyznać. Minęło tyle lat, chłop stracił zajawę. Normalna sprawa. Rozumiem i szanuję szczerość, ale nie powiem, trochę mnie to podminowało.
Pozmieniałem teksty, żeby móc je rapować samemu, ale to nie takie proste. One były pisane pod zupełnie inną dynamikę, szybkie wymiany między raperami, dwa kompletnie różne style. Zacząłem nagrywać piloty wokali do wersji solo i może nie umiałem jeszcze spojrzeć obiektywnie, ale wszystko dla mnie brzmiało chujowo. Stwierdziłem „fuck it” i olałem sprawę. W końcu mam co robić. Może za parę lat, kiedy już przestanę gonić w piętkę wydawniczo, to sklecę sobie domowe studio, ogarnę podstawy miksu i spojrzę jeszcze raz na ten materiał…? Czas pokaże.

Przede wszystkim muszę dostrzec i docenić to, co się udało. Mam tak naprawdę trzy i pół tytułu, od dwóch lat nie wydałem nic nowego, popełniłem masę błędów i zaniechań, a mimo to już trzy i pół roku, działając jednoosobowo, udaje mi się nadal utrzymywać z self-publishingu i to niemal wyłącznie ze sprzedawania książek na eventach! Nie znam nikogo w takim położeniu jak ja: patrzę dookoła i faktycznie jestem jakąś anomalią, wybrykiem wydawniczej natury. To, że do tej pory tu jestem i nie rozwaliłem sobie o chodnik tego głupiego ryja, jest wyczynem samym w sobie :D
Z drugiej strony, może Pan Bóg mnie lubi, ale on też ma swoją cierpliwość. Dlatego w tym roku muszą stać się dwie rzeczy:
1. Muszę wyrobić cel pisarski (ukończenie całego cyklu „Zjadacz skór” oraz „Smoczego szlaku 2”), bo jeżeli mam robić wszystko inne oprócz pisania, to nie ma to żadnego sensu.
2. Muszę dołożyć drugie tyle kasy z innych źródeł. Muszę przynajmniej zejść do struktury 50/25/25% jeżeli chodzi o pieniądze z eventów / spotkań autorskich / sprzedaży online, przy niezdejmowaniu nogi z gazu jeżeli chodzi o udział w eventach.
Jeżeli nie uda mi się spełnić obu celów, w 2027 roku wracam na etat.
Daję sobie w tym roku ostatnią szansę, bo choć cel jest ambitny, to jednak realny, a dwanaście miesięcy to wbrew pozorom sporo czasu. Nie wolno mi się poddawać, nie w tej chwili! Kto ma rozjebać rynek, jak nie zajebisty, jedyny w swoim rodzaju Wkurzony Pisarz??? :D
Ale się rozpisałem, łolaboga! Skoro jesteś aż tutaj, to propsy dla ciebie i dzięki, że ci się chciało poznać moją perspektywę. Starczy już mojego zrzędzenia, życzę ci wszystkiego najlepszego w 2026 roku i jak zawsze, zapraszam do lektury moich książek (jeśli jeszcze masz coś do nadrobienia, linki poniżej ) i DO ZOBACZENIA W TRASIE! :D
Z pozdrowieniami
Leszek Bigos ztj. Wkurzony Pisarz
„Smoczy szlak: wejście” – link do sklepu