Dziś omawiamy drugą z zasad biznesowych Roberta Heinleina. Jeżeli dwie trzecie aspirantów wysiada z pociągu na przystanku „musisz pisać”, to podejrzewam, że dwie trzecie pozostałych nie kończy tego, co zaczęło. Wynika to, głównie, ze strachu.
Tyle już naopowiadałeś znajomym o tej twojej książce, że w końcu… chcą ją przeczytać. Co jeżeli twoje dzieło nie dorosło do hajpu, jaki mu zafundowałeś? Jeżeli jest po prostu słabe?
Skończysz pisać i co dalej? Jeżeli nie masz w rezerwie wystarczająco atrakcyjnego pomysłu, by chcieć jak najszybciej się nim zająć, będziesz pisać obecny jak najwolniej, albo researchować / redagować / przepisywać / poprawiać do usranej śmierci.
Ten strach wiąże się nie z poziomem artystycznym, a z wynikiem finansowym książki. Z niewiadomych powodów, niektórzy autorzy boją się, że porażka sprzedażowa zniszczy im karierę, której przecież jeszcze nie mają, bo nie wydali książki :) Tak bardzo marzą o sukcesie, mają w głowie tak dokładną projekcję swojej pisarskiej przyszłości, że gdyby rzeczywistość zadecydowała inaczej, złamało by im to serce.
Choć słaby wynik finansowy niekoniecznie musi mieć związek z jakością samego dzieła (to temat na osobny post) i autor nie ma na to żadnego wpływu, to sama perspektywa zniszczonych marzeń sprawia, że autorzy wolą pielęgnować je w swojej głowie i odkładać „sprawdzam” na świętego nigdy.
Serio. Pisarstwo to freelanserka, która wiąże się z wiecznie niestabilnymi dochodami i ograniczoną przewidywalnością, bo nikt nie wie co się sprzedaje i dlaczego. Taka prawda o marketingu w przemyśle wydawniczym: NIKT NIC NIE WIE. Etat w korpo jawi się przy tym jako stabilna opcja: regularna pensja, opieka zdrowotna itp. Z „normalnej” pracy też mogą cię wywalić z dnia na dzień, ale taki scenariusz łatwiej wyprzeć ze świadomości ;)
No i dochodzą do tego złe strony popularności: hejterstwo i brak świętego spokoju. Wbrew pozorom, wielu autorów nie jest psychicznie gotowych na to, by wziąć byka za rogi: nawet nie mówię o przejściu na zawodostwo, tylko przełknięciu faktu, że może się naprawdę udać, że ich książka naprawdę może się spodobać! Tu, niestety, winne jest niskie poczucie własnej wartości.
Ten problem dotyczy ludzi, którzy zapalają się do pomysłu jak fosfor, a kiedy napotykają pierwsze trudności, znajdują sobie inne świecidełko i porzucają projekt. Kończą z dziesiątkami rozgrzebanych rzeczy. Tacy ludzie potrzebują szybkiej walidacji i opowiadanie to max, co są w stanie ukończyć.
Innymi słowy – poprawianie książki w nieskończoność. W 95 procentach odpowiedzialne za to, że potem nikt jej nie chce, z prostej przyczyny: żaden wypolerowany kamień nie jest charakterystyczny. Więcej o tym za tydzień.
Napisał, ukończył, dostał zewsząd pochwały. Teraz ma problem: jak przebić swój sukces? Żaden pomysł nie jest wystarczająco dobry, każdy początek rozdziału ląduje w koszu. Im dłużej trwa impas, tym trudniej się z niego wygrzebać, schizy i neurozy się nawarstwiają. Ze wszystkich przypadków ten jest najsmutniejszy, bo grzebie naprawdę wyjątkowe talenty.
Jeżeli powyższe problemy wzbudzają w tobie śmiech politowania, to jesteś szczęściarzem. Niestety dla innych bywają przyczyną chronicznego zatwardzenia twórczego. Tak jak pisanie dla wielu jest autoterapią, tak w problemach z pisaniem odbijają się ich problemy psychiczne i emocjonalne. Z pisaniem u nich jak z życiem: wiele rzeczy zaczynają, wielu próbują, więc z boku (a zwłaszcza na Facebooku i Instagramie) wydają się być tacy hop do przodu zajebiści, ale nigdy nic nie kończą i ostatecznie gówno osiągają.
Druga zasada biznesowa Roberta Heinleina zbiera, zaraz po pierwszej, największe żniwo. Podejrzewam, że spośród wszystkich, którzy twierdzą, że chcą zostać pisarzami, maksymalnie 10 procent po pierwsze: pisze, a po drugie: kończy to, co zaczęło.
Za tydzień zasada numer trzy.
Leszek Bigos ztj. Wkurzony Pisarz
Zdjęcie: breslanta.com