Oprócz „skąd brać pomysły” jest to chyba najczęściej zadawane pytanie. Odpowiedź nie istnieje, a ganianie za trendami jest nie tylko szkodliwe, ale i z góry skazane na porażkę.
Widzisz w księgarni jakiś gorący tytuł (albo kolejkę podobną do tej na powyższym zdjęciu, po premierze „Harry’ego Pottera i Insygniów Śmierci”) i chcesz załapać się na modę. Licz rok na napisanie i akceptację wydawnictwa (optymistycznie), plus dwa lata średniego trwania cyklu wydawniczego. W sumie trzy. W tym czasie moda dawno przeminie i zostaniesz ze zgniłym jajem.
Ale sekundę: przecież mogę wydać książkę sam, wtedy będzie szybciej, prawda? Teoretycznie tak. Może nawet ci się uda i wpadnie trochę grosza. Niemniej jednak nie warto. Oto dlaczego:
I najważniejsze:
Nikt nie zna patentu na bestseller. Nie da się przewidzieć, czy twoja książka chwyci, to zawsze jest niespodzianka. No i sorry, pewnie spudłujesz dziesięć czy dwadzieścia razy, zanim trafisz, o ile uda ci się w ogóle. Nie wiadomo!
Ale jeżeli jakimś cudem ci się przyfarci… to nie tylko kupujesz mieszkanie bez kredytu, ale masz coś, co definiuje twoją karierę, winduje twoje przyszłe nakłady o rząd wielkości i, być może, funduje ci bilet do wiecznej pamięci w sercach czytelników.
Jest taka scenka w „Głupim i głupszym” kiedy Jim Carrey pyta Lauren Holly, czy jest jakakolwiek szansa, by poszła z nim do łóżka, może jedna na sto…? Ona mówi, że raczej jedna na milion. A Jim Carrey na to: „Czyli jednak JEST szansa!” :D
Dokładnie tak samo jest z bestsellerami. Lepiej pisać książki, które są naprawdę twoje i mieć jedną szansę na milion, niż być kserobojem i mieć okrągłe, pewne ZERO.
Leszek Bigos ztj. Wkurzony Pisarz