Czy indie publisherzy to pisarze odrzuceni?

02 lutego 2022

W zdecydowanej większości nie. Natomiast self publisherzy to już inna kwestia.

Indie publisher (po naszemu „niezależny wydawca”) to trochę inne zwierzę niż self publisher, przynajmniej w moim odczuciu. O rozgraniczeniach definicyjnych pisałem już TUTAJ.

A jak się mają te definicje do kwestii odrzucenia przez tradycyjnych wydawców?

Typowy self publisher to odpowiednik tradycyjnie publikowanego pisarza efemerydowego. Mają oni paliwa w baku na jedną, max dwie książki. Jak we wszystkim, zastosowanie ma zasada Pareto, więc przyjmijmy, że jedno-dwustrzałowcy to ok. 80% autorów, bez względu na sposób publikowania.

Te historie dojrzewały w nich od lat. Bycie autorem nie ma w tym przypadku nic wspólnego z chęcią zrobienia z pisania sposobu na życie. Jest to po prostu kolejna pozycja do odhaczenia, do skreślenia z bucket listy przed śmiercią. Kolejny tytuł do wyrycia na nagrobku, obok „mgr” przed nazwiskiem ;) W końcu jak się opublikuje jedną książkę, to po wsze czasy jest się już uznawanym za pisarza – powszechny kejs, np. wśród celebrytów. Fajnie, że to tak działa: wymienię świece w samochodzie i zostanę mechanikiem :P

Ok, żarty żartami. Kiedy komuś z takim wysiłkiem i po tak długim czasie uda się wreszcie ukończyć książkę, to musi ją opublikować. Niestety częstokroć takie „dzieła życia” są nadziane elementami autobiograficznymi i innymi wtrętami, które są zrozumiałe tylko dla autora. W końcu to JEGO historia. Dla osób postronnych to bełkot. Inna sprawa, że cokolwiek się robi po raz pierwszy, to z reguły efekt jest chujowy, nie jestem w tej kwestii wyjątkiem. Różnica jest taka, że moja pierwsza powieść mogła spokojnie wylądować w koszu, bo wiedziałem, że przyjdą następne. Dla autorów jednego tekstu, których jest legion, drugiego podejścia po prostu nie ma. Zbyt wiele by to kosztowało.

I tu następuje weryfikacja. Jeżeli tekst się spodoba tradycyjnym wydawcom, zostaje wydany. Nadchodzi presja napisania drugiej książki w dużo krótszym czasie. Autor zdaje sobie sprawę, że pisanie pod czyjeś wymagania to już nie jest taka frajda i daje sobie spokój. Ewentualnie kończy jedną książkę na pięć lat, bo nagle pisanie spada na samo dno jego hierarchii priorytetów. I spoko, nie ma w takim podejściu nic złego.

A co z tymi, których dzieła nie zostały przyjęte do publikacji? Albo odpuszczają całkiem albo... No właśnie. Nie uznają odmowy za właściwą odpowiedź. Wówczas padają ofiarą vanity publishingu lub wydają książkę na własną rękę. Z reguły opracowanie tekstu jak i oprawa tego wydania są wykonane równie chujowo jak sam tekst. To są ci, którzy olewają redakcję i korektę, albo zlecają ją koleżance, co miała w liceum piątkę z polskiego. To są ci, którzy nie wiedzą, co to skład, a okładki robią sami w Paint’cie.

W takim przypadku owszem, self publisherzy to pisarze odrzuceni. Roi się od nich w internecie: tysiące fanpejdży-duchów z kilkuset polubieniami od rodziny i znajomych, z ostatnim postem sprzed kilku lat. Autorzy, których zbiorowa chujoza przyprawiła self publishingowi paskudną gębę. No cóż, shit happens.

Od czego jednak jest pisarska kreatywność? Zawsze przecież można stworzyć nową kategorię i odciąć się od chujozy grubą kreską! TADAAM! :D

I tu wjeżdża kategoria „indie publisher”. Od typowego self publishera różni go to, że podchodzi do pisania i samowydawania POWAŻNIE.

Indie publisher to odpowiednik zawodowego pisarza publikującego tradycyjnie. Pisze codziennie, traktuje pisanie priorytetowo, jak normalną pracę. Dzięki temu kończy kilka tytułów rocznie i ma zawsze pełny pipeline. Do tego dochodzą mu obowiązki wydawnicze, i we wszystkich tych dziedzinach stara się być profesjonalistą.

Wobec tego czy indie publisherzy to pisarze odrzuceni? Z reguły nie.

Dla indie publishera obranie niezależnej ścieżki to kwestia świadomego wyboru. Kalkulacji biznesowej. Indyk widzi wady tradycyjnego modelu, umie liczyć i w pewnym momencie dochodzi do wniosku, że prędzej czy później na własną rękę zarobi więcej, oczywiście przy zachowaniu takiej samej etyki pracy i konsekwencji, co u tradycyjnych, zawodowych pisarzy. Do tego dochodzą predyspozycje indywidualne: niektórzy autorzy są po prostu control freakami ze zmysłem artystycznym czy nosem do marketingu. Bywa, że mają doświadczenie w prowadzeniu projektów, zespołów ludzi czy nawet własnych firm. Przede wszystkim zaś, jakość ich pisania została obiektywnie zweryfikowana, np. przez publikowane wcześniej opowiadania. Nikt o zdrowych zmysłach nie pakowałby się w taki biznes bez dobrze ugruntowanego przeczucia, że to zadziała.

Indie publisherów mamy w kraju coraz więcej i ich witryny, sklepy internetowe, media społecznościowe, kampanie promocyjne i inne aspekty działalności wydawniczej nie odstają poziomem od tradycyjnych wydawców. Różnica jest jeszcze w dostępności sieci dystrybucyjnej, ale prędzej czy później ta dziura też zostanie zasypana. Przykład poszedł z przemysłu muzycznego, gdzie większość wytwórni to małe indie podmioty, których twórcy zaczynali od samopublikowania.

Na rynku wydawniczym także dominują drobne wydawnictwa, które z powodzeniem można nazywać „indie”, gdyż nie są to żadne korporacje tylko małe firmy prowadzone przez pasjonatów. Na potrzeby tego tekstu nazywam je jednak „tradycyjnymi”, jeżeli brakuje w nich aspektu samowydawniczego.

Dla jasności, granica miedzy „self” a „indie”, którą postawiłem, nie jest usiana zasiekami. Z całą pewnością istnieją fuszerujący indie publisherzy, oraz self publisherzy, którzy przyłożyli się do wydania swojego dzieła życia. Natomiast, co do zasady, myślę, że moje rozumowanie ma pokrycie w rzeczywistości.

Pozdrawiam! :D

Leszek Bigos ztj. Wkurzony Pisarz

 

Obrazek: saleshacker.com

Zobacz również

Kliknij w logo   >>>>>>>

Social media

Social media

Social media

Szukasz moich książek?

Kliknij w logo

Szukasz moich książek?

Kontakt

Kontakt

Kontakt

Imię i nazwisko
Twój e-mail:
Treść wiadomości:
WYŚLIJ
WYŚLIJ
Formularz został wysłany — dziękujemy.
Proszę wypełnić wszystkie wymagane pola!