Eksperymenty to najfajniejszy aspekt indie publishingu: mogę pisać i samodzielnie wydawać rzeczy, których tradycyjne wydawnictwo nie tknęłoby nawet kijem.
„Zjadacz skór” to poemat napisany dwunastozgłoskowcem. Poemat fantasy. Nie wiem, czy ktokolwiek współcześnie napisał coś takiego, dla celów lanserskich zakładam, że nie :P
Zaczęło się od konkursu na 15-lecie Fabryki Słów zorganizowanego w 2016 roku. Laureaci mieli znaleźć się w jednej antologii z flagowymi pisarzami wydawnictwa. Podjarałem się tą perspektywą i stwierdziłem, że za wszelką cenę chcę wyróżnić się na tle reszty.
A gdyby tak napisać opowiadanie wierszem? Dać mu stałą ilość sylab w wersie? Taki „Pan Tadeusz” fantasy, tylko zamiast trzynasto-, poszedłem w dwunastozgłoskowiec. Żeby ktoś nie pomyślał, że próbuję kopać Wieszcza po kostkach ;)
Żart :D
Chodziło o komfort czytania. Ustaliłem średniówkę po szóstej sylabie, czyli podzieliłem każdy wers na dwie równe części, 6+6 sylab. W ramach obu „szóstek” wyrazy mogły układać się wedle upodobania, ale ta „spacja” w środku była święta: żaden wyraz nie miał prawa stanąć na niej okrakiem. Rytm, symetria, powtarzalność. Chciałem, żeby czytało się to płynnie, jak prozę.
Opowiadanie wierszem wysłałem na wskazaną przez Fabrykę Słów skrzynkę mailową, a potem... Kamień w wodę. W sumie moja wina, powinienem był temat uważniej monitorować. O ile dobrze pamiętam, okazało się, że Fabryka komuś innemu przekazała użeranie się z nadesłanymi materiałami. Zmieniła się skrzynka kontaktowa i na nią już „Zjadacza” nie wysłałem, bo nie wiedziałem o niej. Możliwe, że wydawnictwo przekazało tam dotychczas otrzymane prace, ale w sumie nie wiem, czy „Zjadacz” został po ludzku odrzucony, czy przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności nie trafił nawet pod rozwagę.
Wysłałem go więc do „Nowej Fantastyki” i tam już dostał „normalnego” kopa w dupę. Że rymy za proste i że Rymkiewicz to to nie jest :) No niestety, coś za coś: albo stawiam na pierwszym planie historię, rytm i płynność czytania albo uprawiam ekwilibrystykę rymowaną co, uwierzcie, też potrafię ;) W każdym razie pogodziłem się, że w normalnym obiegu „Zjadacz skór” się raczej nie pojawi. Trafił do zamrażarki.
Po trzech latach, kiedy wydawnictwo Platinum Story zaczęło już dojrzewać, wyjąłem „Zjadacza” z szuflady. Nadal mi się podobał, byłem ciekaw, co dalej. Przede wszystkim chciałem rozwinąć głównego bohatera, bo początek to było klasyczne trzęsienie ziemi, wielka bitwa i jej implikacje.
Pomyślałem sobie: a gdyby tak pojechać tym konceptem „Pana Tadeusza” fantasy do samego końca? Z gotowego opowiadania zrobić pierwszą „księgę”, po czym napisać dwanaście ksiąg, a może i trzynastą? ;) Skoro otwieram własną piaskownicę, to kto mi zabroni się bawić? Cytując Kargula: „wolno mnie, moje mleko i moje talerze” :D
Napisałem drugą księgę i stwierdziłem, że tak właśnie będę je wypuszczał: po dwie księgi na raz. Czyli w sumie wyjdzie sześć części. Nie było sensu rozdrabniać się na dwanaście publikacji, ale z drugiej strony pisanie wierszem jest dużo bardziej czasochłonne od prozy, a nie chciałem zbyt długich przerw między kolejnymi częściami.
To, że na własnym podwórku mogę robić, na co mam ochotę, nie oznacza, że straciłem kontakt z rzeczywistością. To nadal poemat fantasy, czyli absolutna nisza wewnątrz innej niszy.
Po zastanowieniu skasowałem pomysł dwuksięgowych publikacji. Dopisałem trzecią i zdecydowałem się na tradycyjny nakład w eleganckiej, twardej oprawie, by nadać wydaniu ksiąg 1-3 większą trwałość i wartość kolekcjonerską. Podobnie zrobię w przyszłości z księgami 4-6, 7-9 i 10-12.
Uprzedzam, że nie mam zamiaru się przesadnie spieszyć z pisaniem dalszych części. Z powodów pragmatycznych nie mogę traktować „Zjadacza skór” inaczej niż „passion project”, pisany w przerwie między innymi rzeczami (które też są „passion”, ale mają większą szansę na znalezienie szerszej publiczności). Myślę, że jedna księga rocznie, czyli nieco ponad tysiąc wersów, to rozsądne tempo. Nowe publikacje powinny się ukazywać co mniej więcej trzy lata z okrawkiem, a ukończenie całości powinno mi zająć jeszcze około dziesięciu.
Porządnie wydane trzy księgi to już konkretna wartość za oczekiwany pieniądz. W końcu wyszło niemal trzy i pół tysiąca wersów! Żeby uzmysłowić Wam skalę wysiłku, porównam to do albumów rapowych. Jeżeli uznamy, że na płycie jest przeciętnie dwanaście kawałków, a w każdym z nich trzy zwrotki po szesnaście wersów, to materiału w „Zjadaczu skór: księgi 1-3” starczyło by na sześć albumów rapowych :D I wszystkie wersy mają po tyle samo sylab. Pobijcie to, Quebo i Taco :P
Co w takim razie powiedzieć o Mickiewiczu? Za te dwanaście ksiąg – wieczny props, ziom!
Hail to the KING, bitches :D
Może i potencjał sprzedażowy „Zjadacza skór” jest iluzoryczny. ale czy nie o to chodzi czasami w indie publishingu? Pozwalać sobie na coś z czystej zajawki bez oglądania się na wynik finansowy?
Jeśli macie ochotę przetestować jak się czyta pełnokrwiste fantasy dwunastozgłoskowcem, to zapraszam TUTAJ :)
Pozdrawiam! :D
Leszek Bigos ztj. Wkurzony Pisarz