Czy czarny charakter może się sprawdzić jako protagonista serii fantasy? Przekonajmy się ;)
„Smoczy szlak: wejście” to moja trzecia powieść, druga ukończona i pierwsza wydana. Przy poprzednich dwóch popełniałem ten sam błąd: zbyt dużo postaci i wątków, im dalej w las tym bardziej fabuła grzęzła w błocie aż zupełnie się zamulała. Dlatego obie książki trafiły do kosza.
Drugą z tych skasowanych powieści była fantasy. Podobał mi się w niej lore, więc postanowiłem dać sobie w tym gatunku drugą szansę, pod jednym warunkiem: opowieść ma być prosta jak budowa cepa. Drużyna, quest, cel. Zwierzyniec ma być tradycyjny: ludzie, elfy, krasnoludy, trolle, all that jazz :) Lubię klasyczne tropy w fantasy i chciałem pobawić się nimi po swojemu.
No właśnie... „po swojemu” ;) Żeby nie było już tak całkiem po sznurku, to dałem sobie wyzwanie: obsadzić w roli protagonisty czarny charakter. I to nie żadnego farbowanego złego, tylko autentycznego skurwysyna, którego najchętniej sami byśmy zadźgali we śnie tępą łyżką. Powiedzmy, że chciałem się trochę podroczyć z czytelnikami ;)
Mieliście kiedyś taką sytuację, że siedzicie z kimś w knajpie, stawiacie mu browary i słuchacie jak gościu wam jedzie przez cztery godziny, a wy z nałożonym na twarz uśmiechem udajecie, że was szlag nie trafia? :D
No właśnie.
Mam wśród znajomych kilku profesjonalnych przypierdalaczy, popkulturowych krytykantów, prawdziwych „kryty-cunts” ;) Nie obraźcie się, czcigodni, piszę to z pełną sympatią :) Wasz cynizm i bezwzględność były mi wtedy naprawdę potrzebne.
Pierwszy draft „Smoczego szlaku” miał dwie fundamentalne wady.
Przede wszystkim, aby zabieg z czarnym charakterem w roli głównej zadziałał, postaci drugoplanowe muszą być porządnie rozbudowane, a w pierwszym drafcie służyły za lustro dla głównego bohatera i za bardzo nie miały własnych motywacji ani inicjatywy. Czytelnicy muszą komuś kibicować, nie da się utrzymać ich uwagi samymi fajerwerkami i kozackimi scenami akcji. Skoro protagonista jest skurwysynem, to drugoplanowi muszą być na tyle ciekawi i sympatyczni, by odbiorcy czytali dalej WBREW głównemu bohaterowi.
Trzeba więc było sporo dopisać.
Drugi poważny zarzut to niejasność dla jakieś grupy wiekowej ta książka właściwie była. „Kastrator”, mój thriller psychologiczny, był już w fazie zaawansowanego wymyślania i mam wrażenie, że przez osmozę sporo tamtego klimatu przeniknęło do fantasy. W pierwszym drafcie „Smoczego szlaku” znalazło się kilka naprawdę hardkorowych scen. Z drugiej strony nie brakuje w nim infantylnych pierdo-żartów, fizjologicznego humoru rodem ze szkolnej ławki. Na coś się musiałem zdecydować, a umówmy się, fizjologiczny humor musiał zostać, helooł? :P Jakieś priorytety w twórczości muszą być ;)
Trzeba więc było sporo wywalić.
Dostałem też całą masę uwag dotyczących poszczególnych scen, wyglądu postaci, wewnętrznej logiki świata, wahań dramaturgii, infodumpów. Oberwało się nawet imionom i nazwom krain!
Trzeba więc było sporo pozmieniać.
Dość powiedzieć, że „Smoczy szlak” jest najbardziej przerobionym tekstem w moim życiu. Pierwszy draft i ostateczny kształt to właściwie dwie różne książki.
I bardzo dobrze. Cieszę się, że udało się tę powieść uratować. Nie będę tu palił Jana, że popełniłem epokowe dzieło na miarę Martina czy Sapkowskiego. Ale śmiem twierdzić, że „Smoczy szlak: wejście” to bardzo fajna, mroczna, acz bezpretensjonalnie rozrywkowa rąbanka z potencjałem na zajebistą serię.
Jeśli ciekawi Was jak mi wyszło, zapraszam TUTAJ.
Pozdrawiam! :D
Leszek Bigos ztj. Wkurzony Pisarz