Opowiadania

Świergot

1

Wrócił do papierosów po ośmiu latach i od razu zaczął palić setki. Siedział na osiedlowej ławce, plecami do swojego bloku, zastanawiając się, dlaczego nikt nie wymyślił dwusetek.

Westchnął i odpalił. Pierwszy mach zawsze brał głęboki, na ile pozwalały mu płuca. Zastygał na kilka sekund w bezdechu, z głową ku górze, przyglądając się leniwie przepływającym chmurom. Tym razem, jak na złość, po niebie wlokły się stalowe i zimne kołtuny, podziurawione niewielkimi prześwitami.

Władek spojrzał przed siebie i zaczął z wolna wypuszczać dym.

Przeciwległy czteropiętrowiec z lat osiemdziesiątych spółdzielnia ociepliła zeszłej jesieni, przy okazji pomalowali ściany w pstrokate figury geometryczne. Albo wykonawca przycinał na materiałach, albo deszcze były wyjątkowo kwaśne tego roku, bo kolory zdążyły już tak spłowieć, że blok wyglądał niemal równie smutno, jak przed remontem. Na szczęście częściowo przysłaniało go kilka rozłożystych klonów, sięgających trzeciego piętra. Ich liście zaczynały żółknąć i czerwienić się, dodając drzewom majestatu.

Na środku osiedla stał wyłożony tartanem plac zabaw. Huśtawki, karuzela, drabinka, sznurowa konstrukcja do wspinania się, piętrowy domek z plastiku, zjeżdżalnia, wyrysowane na biało pola do gry w klasy. Wszystko pięknie, ale o trzydzieści lat za późno. Nieliczne dzieci, mieszkające jeszcze na tym geriatrycznym osiedlu, wolały smartfony i gry komputerowe. Nieogrzewane ciepłem dziecięcych rączek sprzęty wydawały się płakać skrzypliwie na wietrze, smutne i opuszczone.

Wszystko to stopniowo ginęło w siwym całunie dymu, leniwie opuszczającym usta Władysława. Gdy papierosowa chmura przesłoniła mu widok, uśmiechnął się, mrużąc oczy. Po chwili dym zmieszał się z powietrzem, a twarz Władka zobojętniała.

„Nienawidzę jej – pomyślał. – To straszne, ale ich chyba też nienawidzę. Nie ma dnia, żeby mnie nie wkurwiały. Kiedy ostatnio cieszyłem się na ich widok?” – Zaciągnął się. Matowy krajobraz po raz kolejny znikł za tytoniową kurtyną, a Władysław wyobraził sobie, że wychodzi po papierosy i po prostu nie wraca.

Aż się wzdrygnął, kiedy furkot przemknął tuż przy jego lewym uchu; po chwili odkrył, że to tylko ptak. Usiadł na ziemi, metr od jego wyciągniętych, założonych na siebie w kostkach nóg, odzianych w spłowiałe dżinsy i czarne mokasyny z wyraźnymi marszczeniami na zagięciach skóry. Władek poprawił się na ławce, powoli, by nie spłoszyć ptaka. Wtłoczył w płuca kolejnego macha i z zaciekawieniem obserwował przybysza.

Szczupły ptaszek, ziemiście upierzony. Za duży na wróbla. Dopiero po chwili Władek go rozpoznał.

– Skowronek? A nie powinieneś być płochliwy przypadkiem? I co ty robisz w mieście, powiedz?

Skowronek to przechylał główkę, to skakał na patykowatych nóżkach. Zbliżał się i oddalał. Zachęcał, ale cały czas był gotowy do ucieczki.

„Temu to dobrze. W dupie ma kredyty, spready, libory i ryzyka kursowe. Nie musi się martwić, czy dopnie w tym miesiącu budżet z wyrwanych przypadkowo fuch”.

– Bułkę chcesz, co? – odezwał się do ptaka. – No to mamy ze sobą coś wspólnego: liczy się tylko, czy nam coś skapnie.

Skowronek wpatrywał się we Władka zagadkowo. Ćwierknął, jakby chciał go ponaglić. Władek skrzywił się, czując w gardle gorycz filtra. Zgasił papierosa o oparcie ławki i pstryknął kiepem w stronę skowronka.

– Smacznego.

Ptak odskoczył, by po chwili wrócić. Przyjrzał się zdobyczy i widząc, że jest niezjadliwa, odleciał na pobliskie drzewo.

– Fajnie ci, ptaszku. Zazdroszczę – powiedział Władek, wstając z ławki. Obciągnął dżinsową kurtkę.

Zaczesał do tyłu włosy grzebieniem wyjętym z tylnej kieszeni spodni. Spojrzał na okno na trzecim piętrze swojego bloku, splunął poczerniałą śliną i udał się w stronę klatki schodowej.

 

2

Od wejścia uderzył go kuchenny zaduch: zapach ziemniaków i duszonego w śmietanie kurczaka. Para osiadała na boazerii w ciemnym przedpokoju.

„Boazeria, kurwa mać. Pierwsze, co chciałem zrobić po wprowadzeniu się, to zedrzeć to paskudztwo, ale co? Oczywiście musieli mnie akurat wtedy zwolnić, cholerni prywaciarze”.

– Nie mogłeś iść na fajka na balkon? Ile cię nie było, piłeś z tymi chlejusami spod sklepu, tak? – Spośród brzęku naczyń dobiegł go przenikliwy głos z kuchni.

– Marzenka, nie krzycz na mnie, zmęczony jestem. – Przewrócił oczami, po czym wyszedł zza ściany, powłócząc nogami.

Żona przekroczyła już subtelną granicę między byciem krągłą a grubą. Miedziane włosy miała upięte przy ciemieniu, nie nosiła makijażu. Bluzkę w kwiatki, która lepiła się jej do skóry, wpuściła w luźną niebieską spódnicę. Była boso. Uchyliła pokrywę garnka, para oparzyła jej przedramię. Zaklęła, włożyła rękę pod strumień zimnej wody z kranu. Władysław patrzył obojętnie.

– Czy ty się słyszysz? – podjęła Marzena, powróciwszy do cedzenia ziemniaków. – A czym tak się zmęczyłeś, ja się pytam, od trzech tygodni tylko w domu siedzisz albo pod sklep chodzisz. Roboty byś poszukał, bo niedługo tynk ze ściany będziemy wpierdalać.

– Może grzeczniej, proszę? Dzieci słuchają.

– I dobrze, powinny wiedzieć, jakiego łajzę mają za ojca. – Energicznie narabiała tłuczkiem do ziemniaków. – Zdzisiek Banaszkiewicz w Fer-Transie się zaczepił, tirami będzie jeździł. Nie miał nawet prawa jazdy na tiry, szef mu i kurs, i egzamin opłacił, aby tylko zechciał dupę z domu ruszyć. Tak, mężu mój kochany, tylko chęci potrzebne.

– Uważaj, bo uwierzę. Zresztą, ty wiesz ile można zarobić na tych tirach? Całe gówno, orientowałem się. To już lepiej na zasiłku siedzieć i lewizny obrabiać.

– Nigdy do niczego nie dojdziesz z takim nastawieniem. Na dno nas ciągniesz i tyle.

– To może ja sobie w ogóle w cholerę pójdę?! Ej, dzieciaki, z kim wolałybyście mieszkać, z mamą czy z tatą?

– Władek, przestań, do diabła!

– No co, skoro ojciec łajza, to po co ma się po domu kręcić, jak ten pasożyt ziemniory w sosie śmietanowym wyżerać?

Odpowiedziały mu powoli zamykane drzwi do pokoju dziecięcego, w którym mieszkali razem ośmioletnia Mariolka i pięcioletni Staś. Władysław wpienił się nie na żarty. Włożył z powrotem buty, zarzucił dżinsową kurtkę na ramię i krzyknął na odchodne:

– Na kebaba pójdę! Smacznego.

– Gdzie leziesz! Wracaj, obiad jest!

Trzasnął drzwiami.
 

3

Wrócił dawno po zmroku. Kiwał się, miał problemy ze zdjęciem butów, ale humor mu dopisywał. W niepamięć puścił bezczelne uwagi żony, znowu ją lubił.

Kiedy po ciemku wszedł do sypialni, spała. Ale wiedział, że udaje. Wślizgnął się pod kołdrę za jej plecami, wsunął rękę pod koszulę nocną i zaczął masować.

– Marzenka… Marzenka, ej…

– Zostaw, śpię.

– Ale ty masz zaebysty tyłek, Marzenka… zawsze ci to powtarzałem. Naylepsza dupa w mieście. A im bardziej rośnie, tym ładniejsza, tak ci ssszę tłuszczyk faynie odkłada. No chodź…

– Władek, śmierdzi wódą od ciebie.

– Oytam… koledzy mi fuchy nakręcają, to choć troszkę musowo, no wiesz. Zresztą… jutro pójdę do Fer-Transu.

Odwróciła głowę, spojrzała z niedowierzaniem.

– A co ci się nagle odmieniło?

– A… pomyżlaem, że jak mi żona takie mądre rady daje, to grzech nie shorzystać.

– Nigdy o tym nie zapominaj. – Uśmiechnęła się. Pachniała pościelą, biło od niej ciepło. Władysław ugryzł ją w ramię.

– Ejjj… – Odepchnęła go bez przekonania. Władek uśmiechnął się do siebie: ten bajer zawsze działał. Przysunął się, by poczuła, jak gwałtownie rośnie, jak pulsuje. Sięgnął dłonią między jej uda.

– Marzenka…
 

4

Stał na balkonie w samych gaciach, paląc papierosa i rozkoszując się ciepłą nocą. Gdyby nie pobliska latarnia, widziałby pewnie gwiazdy, za to liście drzew złociły się w jej świetle. Coś za coś.

Władysław usłyszał znajomy świergot. Wytężył wzrok i dostrzegł skowronka siedzącego na skraju gałęzi, na wysokości jego balkonu. Ptak wpatrywał się w niego. W pierwszej chwili mężczyzna nie mógł uwierzyć. Zmrużył oczy, by być pewnym, że światło latarni nie oślepia go, nie tworzy złudzeń. Skowronek tam był. Nie potrząsał łebkiem, jak to z reguły ptaki, wszędzie wypatrujące niebezpieczeństwa. Gapił się na niego i tylko na niego.

– Bu! – Władysław poruszył się gwałtownie, chcąc go spłoszyć. Bez skutku. Oko skowronka pozostawało puste, a jednocześnie tak pełne… tożsamości.

– Czyś ty zdurniał? Drzeć się po nocy – napomniał Władka gniewny szept. – Chodź do mnie. I zostaw balkon otwarty, fajnie rześko jest.

Nie odrywając wzroku od skowronka, Władysław pstryknął niedopałkiem i wszedł do mieszkania. Żarzący się punkt spadał niepewnie w ciemności, aż rozprysł się na chodniku.
 

5

Władek obudził się tuż przed wschodem słońca. Na gałęzi.

– Jezus Maria!!!

W pierwszej chwili chciał przypaść do niej, ale zdał sobie sprawę, że wcale nie tracił równowagi. Gałąź wydawała się wielka, choć taka nie była. To liście były olbrzymie.

Spojrzał w dół. Do ziemi miał tak daleko, że nagle siły go opuściły. Mózg poddał się, wbrew bijącemu alarmowi. Spadał jak kamień, z przerażeniem patrząc na zbliżający się beton, kiedy w końcu zadziałał instynkt. Władysław rozłożył skrzydła i pofrunął.

Pofrunął!!!

Raczej zakręcił kilka chaotycznych kółek w powietrzu, potem poleciał jak świder do góry, jakby sam się ze sobą kłócił, czy chce lecieć, czy nie, a jeżeli już, to w którą stronę. Dostrzegł najbliższą gałąź i dotarł do niej, łopocząc rozpaczliwie niczym topielec. W końcu usiadł. Spanikowany badał „swoje” ciało: blady, pokryty drobnym pierzem brzuszek, ciemniejszy, szarobury grzbiet i skrzydła z delikatnymi pręgami na lotkach.

– Co tu się, kurwa, dzieje!? Co to za koszmar!? Marzena, obudź mnie!

Krzyczał z całych sił, lecz słyszał jedynie dźwięczny, pełen bólu śpiew.

Nie pamiętał, ile czasu po prostu siedział na gałęzi, czekając, aż się to wszystko samo skończy. Bo to nie mogła być prawda. Bał się ruszyć, żeby tym razem nie rozbić się o chodnik.

Prawdziwy szok przeżył dopiero, gdy zrozumiał, że patrzy na okna własnego mieszkania.
 

6

Balkon był nadal otwarty. Wściekłość przeważyła w końcu nad strachem. Władysław zaufał instynktowi i zeskoczył z gałęzi. Większość trasy pokonał, szybując, dopiero przy siadaniu na barierce musiał potrzepotać skrzydłami. Czuł się jak pasażer wydający polecenia kierowcy z tylnego siedzenia motocykla: niby doznania zmysłowe te same, a jakby na nic nie miał wpływu, bo wszystkim kierowała inna jaźń.

Zajrzał do mieszkania. Jego ciało leżało na brzuchu obok śpiącej Marzeny.

„O Boże. Nie żyję. Nie…”

Klatka piersiowa uniosła się nieznacznie. Raz, drugi. Władysław odetchnął z ulgą.

„Czyli to tylko sen”.

– Wstawaj, Władek! To ja, kac! Do ciebie mówię, rusz zad, pijoku! – zawołał.

Śpiew skowronka stał się tak nieznośny, że w końcu Marzena otworzyła oczy.

– A taki ładny sen miałam… – jęknęła. Już miała wstawać, gdy powstrzymała ją ręka podnoszącego się Władysława.

– Śpij, kotku, pozwól mnie.

Władek-skowronek potrząsnął łebkiem, nie wierząc własnym oczom.

„Obudził się. Obudził, a ja nadal tu jestem”.

Zaskoczenie zawładnęło nim do tego stopnia, że zapomniał odlecieć. Władysław-człowiek nie zamierzał jednak robić mu krzywdy. Podszedł spokojnie do drzwi balkonowych i spojrzał ptakowi w oczy. Uśmiechał się lekko. Patrzył tak długo, aż dla zamkniętego w ciele skowronka Władysława stało się jasne, że mężczyzna wie – potem zamknął drzwi.
 

7

Skowronka przycisnął głód. Nie miał wyjścia: musiał poszukać pożywienia. Pomyślał od razu o jednym z klonów, pod którym starowinki wyrzucały ptakom okruszki. Obleciał blok dookoła i dopiero w trakcie tego lotu otworzył się na tu i teraz: ziemię przepływającą gdzieś pod nim, całe osiedle z lotu ptaka, wiatr, szybkość, zwrotność, refleks, wszystko tak intensywne, że niemal pozwalało zapomnieć.

Niemal pozwalało się cieszyć.

Miał szczęście. Jak co rano, zgarbiona emerytka właśnie wysypywała z chusty resztki jedzenia. Gdy tylko się oddaliła, Władysław zanurkował i chwycił żylasty kawałek gotowanego mięsa. Instynkt! Łopot skrzydeł, zewsząd. Uskoczył w ostatniej chwili. Dwa, cztery, dziesięć gołębi. Kilkanaście. Biły skrzydłami, wydając z siebie te furkoczące dźwięki, lecz dopiero jako skowronek zdał sobie sprawę, ile czaiło się w nich agresji. Naruszył porządek dziobania. Porwał się na kąsek, który nie był dla niego. Musiał ponieść karę. Biły, by zabić.

Skowronek próbował wydostać się z kipieli, lecz nie miał nawet miejsca na rozprostowanie skrzydeł do lotu. Ptaki biły. Dziobały. Pióra wirowały w powietrzu. Wypuścił mięso z dzioba i pisnął żałośnie. Rzuciły się na łup, skowronek w przeciwnym kierunku, ale gołębi było zbyt wiele. Nagle wszystkie rozleciały się w panice, gdy na ziemi wylądowały dwa gawrony. Ostatkiem sił Władysław wzbił się w powietrze. Uciekał, popędzany migotającym sercem, aż w końcu usiadł w oddali, na drzewie.

Rozpłakałby się, gdyby mógł. Zdał sobie sprawę, że był o krok od śmierci. Patrzył bezradnie, jak gawrony, potem gołębie wyszarpują sobie nawzajem najlepszy pokarm. Dopiero gdy zleciały się wróble, odważył się i sfrunął na dół. Stado odpędzało go i tak: choć małe, w grupie wróble stanowiły siłę, z którą musiał się liczyć. Udało mu się jedynie skubnąć kilkanaście ziaren, które upadły na obrzeża, między źdźbła trawy. Wtedy dostrzegł otwierające się drzwi klatki schodowej.
 

8

Z bloku wyszedł Władysław-człowiek w towarzystwie Mariolki i Stasia. Władysław-skowronek dawno nie widział dzieci tak uśmiechniętych. Staś w letniej kurtce z second handu z Optimusem Primem i w niebieskich spodniach dresowych, Mariolka w krótkiej białej kurteczce i sukience w kwiatki. Coś go ścisnęło w środku: obie buzie wyglądały jak skóra zdjęta z niego. Szkoła z przedszkolem mieściła się blisko, za sąsiednim blokiem, więc nie musiał odprowadzać dzieci. Nigdy tego nie robił.

– OK, dzieciaki, umawiamy się tak: jak zgłosicie się dzisiaj do odpowiedzi na zajęciach, to obiecuję, że całe popołudnie będziemy szaleć na placu zabaw, a potem pójdziemy na lody. Zgoda?

– Zgoda!
– No dobra, a teraz… Kto pierwszy powie „stop”, ten fujara! – zawołał mężczyzna. Wszedł na trawnik. Dzieci uwiesiły się na jego dłoniach, a on podniósł je do góry i zaczął kręcić się wokół własnej osi, coraz szybciej i szybciej.

– Aiiiaaaaaa!!! – wiszczała Mariolka.

– Juhuuuuu!!! – Staś od niej nie odstawał.

– I jak? Pękacie? – prowokował Władysław, choć sam się już spocił.

– Nieeeee!

Władek poczuł, że dzieciakom zaczynają rozluźniać się uściski, więc sam się zatrzymał.

– Fujara, fujara! – zaczęły go przedrzeźniać.

– Taaak? To czekajcie! – Chwycił je, zarzucił sobie na ramiona i zaczął biec przed siebie. Dzieci wiszczały, a głosy drżały im od wstrząsów. Skowronek dostrzegł, że kilku leciwych sąsiadów pojawiło się w oknach i obserwowało zjawisko z ciekawością. Zirytowany wzbił się w powietrze, wyprzedził rodzinę i usiadł na gałęzi.

– Patrz, tata! – Mariolka wskazała palcem. – Ptaszek!

Władysław-skowronek nie wytrzymał i wrzasnął w stronę samego siebie:

– Co ty mi zrobiłeś, potworze! Oddawaj moje ciało! Oddawaj moją rodzinę, słyszysz?

– Ale pięknie śpiewa – zachwycił się Staś. Władysław-człowiek kucnął i zajrzał dzieciom szelmowsko w oczy.

– A pokazać wam coś, czego się nie spodziewacie?

Pokiwały głowami, podekscytowane. Władysław spojrzał na ptaka i zaczął udawać śpiew skowronka. Dzieciakom opadły szczęki. Tata śpiewał tak pięknie, że aż mogłyby przysiąc, że skowronek go rozumiał.

– Ta rodzina należy teraz do mnie. Zadbam o nich tak, jak ty nigdy nie dbałeś.

– Nie masz prawa! Kim jesteś? Czego chcesz? Dlaczego właśnie ja?

Mariolka i Staś zaniemówili. Skowronek odpowiedział po swojemu! Tylko Mariolka przestała się uśmiechać, bo nie wiedzieć czemu tata spoważniał i zrobił takie dziwne oczy.

– Byłem Ostatnim, teraz ty nim jesteś. Tych darów już nie odzyskasz, ale walcz o inne, inaczej Ostatnim pozostaniesz.

– Skurwysyn!

Skowronek zanurkował, by wydziobać oko Władysławowi, lecz ten chwycił go w locie! Dzieci aż się żachnęły.

– Wypuść go!

– Tata! Tata!

Władysław spojrzał na pociechy i z trudem powstrzymał gniew. Uśmiechnął się złośliwie i zaćwierkał.

– Nie martw się, o Marzenę też zadbam. A ty nie marnuj czasu, bo wkrótce będziesz miał całą wieczność w tym ciele, by docenić to, co straciłeś.

Otworzył garść, skowronek uciekł w panice.
 

9

Marzena odkurzała sypialnię, gdy Władysław przysiadł na balkonie. Puste ptasie oczy przyglądały się jej beznamiętnie, choć wewnątrz maleńkiej główki przelewały się fale rozpaczy. Stała wypięta tyłem do skowronka, właśnie podwijała dywan.

„Najlepsza dupa w mieście” – wspomniał swoje słowa Władek. Uśmiechnął się w myślach do jej otłuszczonego ciała. Uśmiechnął się do jej zapachu. Do oczu, uśmiechu. Do wspólnych wspomnień.

Wydał z siebie najżałośniejszy świergot: bolesne pożegnanie, w które włożył cały swój smutek i gorycz. Drzewa zaszumiały mu do wtóru. Marzena usłyszała go w końcu pośród huku odkurzacza i odwróciła się, ale skowronka już nie było.
 

10

„Nie będę Ostatnim. Nigdy!” – krzyczał do siebie w myślach Władysław, lecąc jak strzała przez osiedla. Czuł, że nie ma zbyt wiele czasu: jego jaźń powoli zrastała się z jaźnią skowronka. Tracił wspomnienia. Tracił umiejętność złożonego myślenia. Gubił drogę, potem znajdował, czasem przypadkiem. Instynkt wygrywał, ale nie… jeszcze nie teraz. Władysław czepił się skowronimi pazurkami swojej świadomości i leciał po ratunek. Ostatnią nadzieję.

Jest. Serce niemal rozsadziło mu delikatne żebra. Sfrunął w alejkę.

Znalazł go dokładnie tam, gdzie się spodziewał: na murku, na tyłach dyskontu spożywczego. Siedział stropiony w spranych dżinsach i skórzanej kurtce, która pamiętała chyba poprzednią dekadę. Wysuszona twarz wyglądała tak, jakby cała jej witalność poszła w brodawkę, którą wyhodował na lewym policzku. Pił piwo.

Miał nie lada problem. Naopowiadał żonie bajek, jak to zaczepił się w Fer-Transie. Chciał po prostu, by przestała mu suszyć głowę, ale ona przywiązała się do tej bujdy jak suka do wyrodnego pana. Wkrótce skończą się pieniądze i wyjdzie szydło z worka. Miał już dosyć jej pieprzenia, naprawdę miał ochotę wyjść po piwo i nie wrócić.

Władysław wylądował pod jego nogami. Ich oczy się spotkały.

– Ty to masz proste życie, skowroneczku – westchnął Zdzisiek Banaszkiewicz. – Zazdroszczę.

 

KONIEC

Kliknij w logo   >>>>>>>

Social media

Social media

Social media

Szukasz moich książek?

Kliknij w logo

Szukasz moich książek?

Kontakt

Kontakt

Kontakt

Imię i nazwisko
Twój e-mail:
Treść wiadomości:
WYŚLIJ
WYŚLIJ
Formularz został wysłany — dziękujemy.
Proszę wypełnić wszystkie wymagane pola!