Opowiadania

Gwiazdy z neonu

1

Turbo Blowjob, tak to nazywają. Wpierw dziewczyny biorą do ust pastylki zawierające zestaw substancji drażniących i psychoaktywnych. Mają po nich wrażenie, jakby ktoś wcisnął im do ust gniazdo wściekłych os. 

Tabletki dają też kopa. Nie jest to jednak przyjemny haj, przynajmniej dla dziewczyn. Tabletki są zbyt mocne. Panie są jednak profesjonalistkami, potrafią wznieść się ponad to. Klęczą miedzy nogami klientów, prężą jak tygrysice, patrząc pożądliwie. W życiu byś nie powiedział, że cierpią. Dlatego też Turbo Blowjob kosztuje niemal dwie średnie krajowe pensje.

Tomasz Rekowski wybałuszył oczy pod wpływem szoku, jaki wywołał wielokrotny wzrost wrażliwości na dotyk i zmiany temperatury. Narkotyk, który wniknął do jego krwi przez drażnione oralnie prącie, najpierw zadziałał miejscowo, rozluźniając mięsień opuszkowo-jamisty odpowiedzialny za wytrysk. Rekowski czuł orgazm, choć do niego było jeszcze daleko. 

Zakończenia nerwowe jego członka atakowała feeria nieznanych wcześniej doznań. Rekowski wił się jak pod paralizatorem elektrycznym. Oddychał płytko, a jego tłusta twarz zdawała się mówić „nie zniosę tego dłużej” i „niech to się nigdy nie skończy” jednocześnie.

Wtem wystrzeliły fajerwerki: narkotyk dotarł z krwią do mózgu i Rekowski przeniósł się do odległej galaktyki. Prostytutki rozpoznawały ten moment bezbłędnie. Klienci zastygali w zawieszeniu, przytłoczeni nadmiarem bodźców, z mieszanką ekstazy i przerażenia na twarzach. Ciała zmieniały się w posągi, lecz mózgi przyspieszały, jak silniki nakarmione nitro. Dziewczyny kiedyś czuły to samo, lecz przez regularne zażywanie pastylek ich doznania znacznie się przytępiły. Przejście pastylkowej kwarantanny było warunkiem przystąpienia do pracy, gdyż robienie laski na takim haju groziło odgryzieniem klientowi członka.

Panienka, widząc uniesienie klienta, podkręciła tempo, ssąc łapczywie napuchnięty, czerwony grzyb. Rekowski darł się, jakby skórowano go żywcem. Dlatego też, obita czerwonym atłasem kabina była dźwiękoszczelna, a nadgarstki Rekowskiego tkwiły w opasanych pluszem metalowych obejmach wystających z oparcia kanapy, by w przypływie ekstatycznych skurczy nie uszkodził dziewczyny.

– Yyyyyyyyyyyy…!

To zwykle zwiastowało efektowny koniec. Gdy Rekowski otworzył w końcu powieki, napotkał wyuzdane spojrzenie głębokich jak podziemne jezioro, czarnych, nastoletnich oczu. Rekowski wypuścił ze świstem powietrze, jakby ostatnie czterdzieści pięć minut spędził na bezdechu. 

– Mogę się tu zdrzemnąć…? – Uśmiechnął się błogo. Dziewczyna zachichotała.

– Cokolwiek sobie życzysz, miśku. Kolega płaci.

W tym momencie otworzyły się drzwi do kabiny i stanął w nich goły i równie wypompowany Marian Kalina. Był łysy na czubku głowy, podczas gdy wokół niej rósł wieniec czarnych kędziorów przesianych gdzieniegdzie siwizną. Kalina miał sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu i sylwetkę typowego czterdziestopięciolatka, który w życiu nie skalał się sportem, z lekkim biurowym garbem, chudymi jak patyki kończynami, sflaczałym męskim cycem i owłosioną oponką. 

Oparł się o futrynę i spoglądał na Rekowskiego maleńkimi, brązowymi ślepiami, które wydawały się ginąć pod fałdami spuchniętych powiek. Nalane policzki Mariana Kaliny czerwieniły się, a czoło i łysina lśniły od potu. Skrobał się po nieogolonym, świńskim podgardlu.

– Jak wrażenia? – Puścił oko Rekowskiemu i oblizał wargi, spoglądając na pełne niczym dynie pośladki klęczącej przed nim dziewczyny. Ta obróciła się i posłała mu przez ramię uśmiech.

– Idź się wytrzyj – nakazał jej Kalina z niesmakiem. – Ale najpierw uwolnij mojego przyjaciela.

Chwilę później siedzieli goli na kanapie, popijając zimne piwo. Nagie kurewki wisiały na nich jak ozdobne płaszcze, w milczeniu bawiąc się zarostem na ich brzuchach.

– Pewnie nie wiesz, ale specyfik potrzebny do Turbo Blowjob także został opracowany przez PharmalTECH – powiedział Kalina i pociągnął łyk. – Nie jest to rzecz jasna nasz flagowy produkt, który chcielibyśmy reklamować przed dobranocką, ale umówmy się… naszej firmie zależy na dobrym samopoczuciu klientów, w każdym tego słowa znaczeniu. 

Zarechotali obaj, aż podskoczyły głowy prostytutek spoczywające na ich otłuszczonych brzuchach. 

– No, nie powiem… jestem pod wrażeniem. Umiesz robić grunt pod interesy. – Rekowski wydął usta i pokiwał głową. 

Był wielki i tłusty, czemu trudno się dziwić: gimnastykował tylko palce potrzebne do klepania w przeszło sześćsetznakową klawiaturę programisty. Ewentualnie także przedramiona ćwiczone podczas kompulsywnej masturbacji, której zwykł się oddawać z braku alternatyw i czystego lenistwa. Marian Kalina lubił dużo wiedzieć o swoich partnerach biznesowych, a PharmalTECH, jego pracodawca, miał zasoby mogące mu tę wiedzę zapewnić. Wiedzę mało etyczną, lecz nieodzowną, gdy działało się na granicy tejże etyki.

– No dobrze… przejdźmy może do konkretów. Turboobciąganie nie przyćmiło do końca mojego myślenia – stwierdził Rekowski. Nie odsunął się jednak, nie przyjął postawy defensywnej czy choćby świadczącej o zwiększonej czujności.

Kalina uśmiechnął się w duchu. Rekowski był jego. 

 

2

Biuro PharmalTECH mieściło się pod Warszawą, w jednym z sześciu trzydziestopiętrowych molochów ze szkła i betonu. Połączone były one budynkiem na planie walca, tak że z lotu ptaka kompleks wyglądał jak wielka sześcioramienna gwiazda i podobnie lśnił w blasku dnia.

W centrum tym, mieściła się też klinika implantologiczna ImplaTECH, centrum naukowe i inżynieryjne, fermy genetyczne i laboratoria chemiczne HealthTECH, a także jedna z wielu fabryk leków PharmalTECH. Ośrodek był oficjalnym centrum dowodzenia tak zwanego triumwiratu, czyli trzech korporacji rozdających karty w branżach związanych z biotechnologią i medycyną. 

Kalina wysiadł z windy na dwudziestym ósmym piętrze budynku D. Miał na sobie dobrze skrojony garnitur, był gładko ogolony i zadowolony z siebie. Podszedł do biurka sekretarki i nałożył na twarz najszczerszy z uśmiechów. 

– Bonzo jest sam?

– Tak, ale mówił, by mu nie przeszkadzać – odpowiedziała sucho, jakby garnitur i uśmiech nie wystarczyły, by przemówić na korzyść Kaliny. Ten również nie miał zamiaru bawić się w uprzejmości, tylko sam otworzył sobie drzwi do gabinetu szefa, nim sekretarka zdążyła zareagować.

– Kto jest zajebisty – bardziej oznajmił, niż zapytał.

– Czy ciebie już całkiem popierdoliło, Marian?! Mam cię skrócić o głowę? – spytał szef, podnosząc się zza biurka. Przystojny i przebojowy Paweł Kalas był od Kaliny dwanaście lat młodszy, a już kierował całym działem przedstawicielstwa medycznego. „Ciekawe, komu ty robiłeś laskę, by zajść tak wysoko. Pewnie też turbo”, pomyślał Kalina, opadając na fotel po drugiej stronie biurka. Przez otwarte drzwi wbiegła przejęta sekretarka i zaczęła tłumaczyć się, wachlując przy tym dłońmi.

– Przepraszam, panie dyrektorze, pan Kalina wtargnął do pana wbrew moim poleceniom, ja…

– Web Doc! – powiedział głośno Kalina, z wyraźna satysfakcją w głosie. Sekretarka zamilkła, zbita z tropu. Dyrektor również.

– Nic się nie stało, pani Dorotko. Proszę nas zostawić i zamknąć drzwi, dobrze?

Sekretarka ukłoniła się i wyszła, spoglądając zagadkowo na Kalinę. Kiedy drzwi zatrzasnęły się, dyrektor stwierdził:

– Web Doc, powiadasz. Masz moją uwagę. Nie zmarnuj jej.

– Mamy ich w kieszeni. Największa na świecie aplikacja lekarza domowego będzie sugerować pacjentom preparaty naszej firmy i to bez żadnych kampanii sponsoringowych. Nasze leki będą domyślnie sugerowane w organicznych wynikach wyszukiwania. Może nie wszystkie, w końcu trzeba zachować pozory, ale większość na pewno. 

Oczy dyrektora przybrały kształt kul bilardowych. Aplikacja Web Doc cieszyła się uniwersalnym zaufaniem, do tego stopnia, że w ciągu dziesięciu lat niemal o połowę zmalała liczba wizyt u lekarzy pierwszego kontaktu, przynajmniej w krajach wysoko rozwiniętych. W czasach, kiedy większość funkcji życiowych była monitorowana przez dziesiątki chipów wszczepionych w różne części ciała, ucyfrowienie diagnostyki wielu chorób to tylko kwestia czasu. Web Doc chwycił byka za rogi i ujeździł go. Od tamtej pory koncerny farmaceutyczne próbowały ujeździć Web Doc, lecz ten pozostał nieugięty. W końcu zaufanie społeczne było jego największym kapitałem. 

– Jeżeli to prawda, czeka cię sześciocyfrowy bonus i stołek w radzie nadzorczej – powiedział Kalas, nie bez cienia kąśliwości. – Web Doc był naszym jednorożcem, którego nie mogliśmy złapać. Powiesz mi, jak to zrobiłeś?

Kalina przygotował się w myślach do tej rozmowy. Jak dotąd przebiegała tak, jak zaplanował.

– Dotarłem do jednego z głównych programistów. Dowiedziałem się, co może go uszczęśliwić i dałem mu to. On, w zamian, da nam drobną zmianę w kodzie aplikacji. Proste – Uśmiechnął się zagadkowo. 

– Tak po prostu… – Młody dyrektor pokiwał głową. – Skąd pewność, że nie dałeś się wykiwać?

– Za kilka tygodni powinieneś zobaczyć wyraźną różnicę w statystykach sprzedażowych. Poza tym, obiecałem mu dużo więcej, kiedy wywiąże się z umowy.

– Co mu obiecałeś?

– Wybacz, nie mogę powiedzieć. – Kalina błysnął oczkami. – To by było sprzeczne z moja etyką pracy.

– Etyką pracy! Niech mnie chuj! – żachnął się dyrektor, po czym parsknął śmiechem. Kręcąc z niedowierzaniem głową, wyjął z biurka butelkę koniaku i dwie szklanki. Napełnił, po czym zaaplikował po małej tabletce z podręcznego dozownika. Szklanki pokryły się ścianką szronu. Wypili jednym haustem, więc napełnił po raz kolejny, po czym podszedł do okna. 

W oddali rozpościerał się widok na Warszawę 2112 roku. Był luty. Pod budynkiem wszystko tonęło w pośniegowym błocie. W oddali zaś setki wieżowców dzielnicy finansowej zwanej Centrum górowało zdecydowanie nad pozostałymi dystryktami. Całe miasto przykrywała bladozielona warstewka smogu, która pozbawiła je barw, pozostawiając jedynie zarysy budynków. 

– Wiesz co… z daleka Warszawa wygląda jak spowita dymem startująca rakieta. Centrum rwie się do gwiazd i chce porwać wszystkich ze sobą. Niestety, pozostałe dzielnice ściągają Centrum w dół. I tak w kółko. Smutny, mistyczny obraz.

Kalina zdziwiony refleksją szefa podrapał się po tłustym podgardlu.

– Ciekawe jak daleko zaleciałoby Centrum bez paliwa z taniej siły roboczej.

– Ha! Prawda. – Kalas uśmiechnął się, usiadł przy biurku i wskazał rozmówcę palcem ręki, w której trzymał szklankę.

– Powiedz mi, Kalina, tylko już bez pieprzenia o etyce. Wiem, że z ciebie kawał chuja, ale skutecznego chuja, muszę przyznać. Jesteśmy w korporacji, a człowiek w twoim wieku, z takim zestawem cech, powinien być dużo wyżej w hierarchii. Więc teraz szczerze, jak jeden chuj do drugiego. Jak to możliwe, że przedstawiciel medyczny z takimi osiągnięciami nie jest już przynajmniej dyrektorem? Pamiętam konkurs na moje obecne stanowisko. Miałeś taką renomę, że gdybyś tylko się zgłosił, wygrałbyś w cuglach. Czemu tego nie zrobiłeś?

– To nie moja bajka, te wszystkie zebrania, nasiadówy… – Kalina łypał oczami.

– Prosiłem, żebyś przestał pierdolić.

– Dobrze. Przyszedłem z propozycją. 

Kalas opróżnił szklankę, w ślad za nim Kalina. Koniak znów zabulgotał w naczyniach.

– Przysługa za przysługę – oświadczył podwładny. – Wtajemniczę cię w kulisy operacji Web Doc na tyle, byś mógł wiarygodnie przypisać sobie wszystkie zasługi. Innymi słowy, zatrzymaj stołek w radzie nadzorczej dla siebie.

– A w zamian?

– Dwieście tysięcy premii i potrojenie limitu na karcie na wydatki reprezentacyjne. Podciągniesz moje rachunki pod tą samą księgowość, która wybiela operacje kierownictwa. No i, oczywiście, żadnych pytań o etykę pracy. Wszystko na chwałę PharmalTECH, oczywiście.

Kalas się uśmiechnął.

– Stoi. 

Po pół godzinie Marian Kalina opuścił gabinet dyrektora. „W dupę wsadź sobie ten stołek”, pomyślał, uśmiechając się na myśl o czekających na niego nieoficjalnych bonusach w pracy, o wiele ciekawszych i ekscytujących niż bonusy prezesowskie. Bonusach, z których nikomu nie będzie musiał się już tłumaczyć. 

 

3

– Jezu Chryste, Marian, wstawaj! Pomóż mi z dzieciakami.

Marian nie chciał wstawać. Znów pracował do późnych godzin nocnych. Wrócił pijany, krwawił z nosa, oczy miał rozbiegane. Joanna, jego żona, dawno przestała zadawać pytania.

A tych kiedyś było mnóstwo.

– Co to za praca, która wymaga, byś szlajał się po knajpach i pił?

– Kochanie, jestem przedstawicielem medycznym. Żyjemy w czasach, w których samochody latają, a komputery wszczepia się ludziom nawet do oczu, ale jedna rzecz nigdy się nie zmieni: interesy najlepiej załatwia się w knajpie, przy wódce.

– Czy łażenie po burdelach też należy do twoich obowiązków?

– Burdelach?! Kochanie, jak możesz podejrzewać mnie o coś takiego. Kilka kieliszków koniaku podczas rozmów biznesowych jeszcze rozumiem, ale nic ponadto. Mam swoja etykę pracy.

– Bierzesz narkotyki?

– Nie. Nigdy.

– Zdradzasz mnie?

– Wiesz, że tylko ciebie pragnę.

– Czyżby? Powiedz, kiedy ostatni raz się kochaliśmy?

– Kotku, wszystko przez moje nieregularne godziny pracy, jestem wykończony. Kiedyś zabiorę cię na urlop, pojedziemy tylko we dwoje. Zobaczysz.

– Masz mnie za idiotkę?

– Jesteś najinteligentniejszą kobietą, jaką w życiu poznałem.

– Nie masz dla nas czasu. Wolałabym, byś zarabiał mniej, ale był z nami.

– Gdybym zarabiał mniej, nie byłoby mnie w domu w ogóle, bo szukałbym sposobu, żeby zarobić więcej. Jesteście dla mnie najważniejsi, chcę, byście mieli wszystko, co najlepsze. 

Marian Kalina zastanawiał się, czy przynajmniej w ostatnim zdaniu nie kłamał. „Jesteście dla mnie najważniejsi” było jego listkiem figowym usprawiedliwiającym całe lata krętactw. Kłamał nawet wtedy, gdy nie musiał. Wszystko po to, by nie zobaczyć na tle prawdy, jakim stał się skurwysynem.

– Już wstaję, kotku – powiedział. 

Za punkt honoru postawił sobie skontrolować oceny dzieci, czy nikt nie zalazł im za skórę, czy nie biorą narkotyków, ponoć tak się to cholerstwo po szkołach rozpleniło. „Niech to diabli… w której klasie jest Marysia?” – zachodził w głowę, człapiąc niepewnym krokiem do kuchni.

 

4

Luksusowe zagłębie klubowe przy Koszykowej. Po wejściu w życie Aktu Rewitalizacyjnego z 2073 roku i zrównaniu z ziemią wszystkich czynszówek, władze Warszawy zdecydowały się utworzyć dystrykt rozrywkowy wokół dawnego Placu Konstytucji. W 2112 roku po starej zabudowie nie było śladu. Zewsząd atakowały awangardowe konstrukcje i krzykliwe projekcje holograficzne. Wjazd miały tu tylko taksówki, a spokoju pilnowały dyskretne patrole policji, których praca polegała głównie na kontrolowaniu kart rezydenckich. Osoby nieposiadające statusu „klasa średnia” lub wzwyż były wypraszane, subtelnie bądź mniej. Dystrykt rozrywkowy dla plebsu mieścił się na Szmulowiźnie, po wschodniej stronie Wisły.

Marian Kalina miał karty VIP-owskie do większości tutejszych klubów. I burdeli. Wszystkie zakodowane na jego alias, by żona się nie dowiedziała. Minęło pięć miesięcy, odkąd firma spuściła go ze smyczy. Kalina wydawał kolosalne pieniądze na hazard, drinki i kurwy, rozmiękczając przy okazji swoich partnerów w interesach. Równie wielkie pieniądze zostawiał w rękach prywatnych detektywów, którzy wynajdywali dla niego słabości tychże partnerów. Każdy miał jakąś, głównie związaną z seksem. Te najłatwiej było wykorzystać.

Jeden z aktywistów ekologicznych, który groził ujawnieniem przeprowadzania przez PharmalTECH testów nowych preparatów na mieszkańcach slumsów Port-au-Prince na Haiti, sam przeprowadzał testy BDSM na gruzińskiej pokojówce. Milczenie za milczenie. Prosty układ.

Kontrahent chciał podnieść ceny komponentów chemicznych. Detektywi nie mogli nic na niego znaleźć. Kalina znalazł. Jedna rozmowa biznesowa, wariopiguła w drinku i facet sam przyznał się do najskrytszych pragnień. Na drugim spotkaniu Kalina dał mu prezent niespodziankę: jeden z prototypów PharmalTECH o roboczej nazwie „doppelganger”. Dzięki niemu na 24 godziny facet stał się kobietą. Nie musiał ku temu przechodzić operacji: narkotyk przełączył mu płeć mózgu. Ostatecznie, kontrahent podniósł ceny komponentów… ale dla konkurencji. PharmalTECH dodatkowo zyskał za darmo testera nowego specyfiku. Wynik: dwa – zero.

Konkurencja wyprodukowała nowy lek, niepowodujący takich skutków ubocznych jak odpowiednik PharmalTECH. Wniosek trafił do Urzędu Patentowego, na biurko człowieka, który zdradzał żonę z sex-robotem o twarzy Marilyn Monroe. Skóra wyhodowana w laboratoriach ImplaTECH, piersi też, pochwa, wszystko. To był jednak tylko robot, do tego trochę przechodzony. Urzędnik jeździł do niego do burdelu Hollywood Honeys w Centrum, na Nowym Świecie. Dyskretne spotkanie z Marianem Kaliną i dwa dni później nowiutki egzemplarz Marilyn czekał w domku letniskowym, do którego urzędnik zwykł jeździć sam, na ryby. Odtąd jeździł co weekend. Wniosek konkurencji poleżał kilka miesięcy, aż nagle okazało się, że PharmalTECH zgłosił wcześniej identyczny patent.

Najczęściej, by osiągnąć cel, wystarczało namierzyć odpowiedniego pracownika średniego szczebla w interesującej Kalinę firmie i zapewnić mu to, na co nie byłoby go nigdy stać. Często znajdowała się osoba w jego rodzinie, której można było podreperować zdrowie lub nawet uratować życie w zamian za drobną przysługę. Kilkanaście lat wcześniej w takich sytuacjach sumienie Mariana Kaliny krzyczało: „Nie wolno stawiać czyjegoś zdrowia na szali dla osiągania korzyści materialnych!”. Teraz doświadczone sumienie tłumaczyło: „Nie zdarzyło się, by ktoś nie poszedł na taki układ, więc koniec końców zrobiłem coś dobrego. A że firma na tym zyskała? To jeszcze lepiej”.

Częściej jednak Kalina żerował na ludzkich żądzach i próżności. Tu sumienie nie miało wiele do powiedzenia. „Czy to moja wina, że ludzie są popierdoleni?” Trudno było z tym polemizować. Można było, co prawda, trzymać się od patologii z daleka, ale przecież to tylko praca.

Tym razem Marian Kalina przyjechał na Koszykową sam. Coraz częściej tak miał, nie potrafił spokojnie zasnąć w nocy. Połknął soundrug, ostatni krzyk mody wśród klubowiczów. Narkotyk ten wyostrzał odbiór dźwięków na niespotykaną dotąd skalę, zupełnie jakby dodawał dziesięć par uszu, a każda para odbierała inny zakres częstotliwości. Dla soundrugowców powstał nawet odrębny gatunek muzyki: pozbawiony melodii i oparty na rozmaitych impulsach vibepop. Tylko naćpani soundrugiem potrafili złożyć to do kupy i się przy tym bawić. Muzyka tworzona przez ćpunów dla ćpunów. 

Choć budynki na Koszykowej były najniższe w całym Śródmieściu, niebo jaśniało na purpurowo od świateł, zupełnie jakby dzielnicę przykrywała kopuła oddzielająca ją od mroku. Noc była bardzo ciepła. Na ulicach roiło się od kobiet, które nie miały na sobie nic oprócz hologramów. Naturalna selekcja: ten, kogo było stać na obłędnie drogie okulary anty-holo, mógł sobie popatrzeć. A potem postawić drinka. „Co się dzieje z tym skurwiałym światem”, pomyślał Kalina, a potem sam wyśmiał własne myśli.

Dało się już zauważyć nowy typ ludzi z implantami Mindnet w mózgach. Można było ich poznać po tym, że wyszukiwali się nawzajem w tłumie i porozumiewali bez słów. Podryw w myślach. Genialny wynalazek dla zboczeńców: w pół minuty będzie można zapytać tysiąc dziewczyn „ej, chcesz się bzykać?” i ani razu nie dostać po mordzie. ImplaTECH będzie musiał wymyślić jakieś blokady, zanim wypuści to masowo na rynek, bo od razu zaczną się mentalne gwałty.

Różnice w statusie rzucały się w oczy. Wszyscy majętni idący ulicą byli tak piękni. Poprawieni w klinikach, ze sztucznymi cyckami, ustami, sztucznie wyhodowanymi mięśniami, wyrównanymi zębami, wszczepionymi włosami i powiększonymi fiutami. Wszyscy bez właściwości. Kalina sam kiedyś zastanawiał się, czy czegoś w sobie nie poprawić, po czym stwierdził, że to bez sensu, skoro i tak płacił za seks. Poza tym, żona zaczęłaby coś podejrzewać.

– Hej! – Kalina usłyszał czyjś głos. Tomasz Rekowski, jeszcze tłustszy niż pół roku temu. Zarabiał nieźle, a wyglądał jak kmiot w gównianej koszulce „Star Wars XIII: The Jedi Rebellion” i wynaciąganych dżinsach. Do tego, zataczał się jak puszczony samopas dron. „Kurwa mać”. Kalina skrzywił się w myślach.

– Heeej, co dobrego słychać? – Odwzajemnił niedźwiedzi uścisk Rekowskiego i rozejrzał się dyskretnie, czy wokół nie ma znajomych twarzy. – Wiesz, nie powinniśmy ze sobą rozmawiać tak na ulicy. Ktoś mógłby nas skojarzyć i…

– Kto? – zaśmiał się Rekowski. – Paranoje łapiesz? A myślałem, że to ja jestem nafazowany. Chciałem ci tylko podziękować za ten, hm… karnet „open” na Turbo Sex, jest zajebisty. Ale wpadłem na coś jeszcze lepszego. Słyszałeś o VirtuLive Seksie?

– Nie słyszałem – zaintrygował się Kalina. „Wydawało mi się, że próbowałem już wszystkiego w tym mieście. Nowość goni nowość”, pomyślał.

– Uuu, człowieku… to dopiero musi być akcja. Tyle że to nie do końca legalne jest, trzeba mieć specjalną kartę, że jesteś z polecenia – nakręcił się Rekowski. – Karty mogę załatwić, mam człowieka, ale jest to też zajebiście drogie. Gdybyśmy połączyli siły…

– Przykro mi, stary, nie skorzystam. Muszę lecieć, jestem umówiony – uciął nieco obcesowo Kalina i udał się przed siebie, zostawiając za plecami Rekowskiego. 

„VirtuLive Sex”… Ta myśl zagnieździła się w głowie Kaliny. Musiał coś z tym zrobić. Skręcił w ulicę Poznańską, w znajome miejsce, na szybką sesję „turbo”.

 

5

Tydzień później Marian Kalina spędzał wieczór ze swoją Joanną. Dzieci miały wychodne, były u przyjaciół. „Są już tak duże, ależ ten czas leci…” – zreflektował się Kalina.

Zjedli wspólnie kolację przy świecach, hologramy ścienne wyświetlały ruchliwy Plac Świętego Marka w Wenecji, z głośników sączyła się tradycyjna włoska muzyka. Flirtowali jak za młodych czasów. Marian bajerę miał. W końcu ćwiczył ją codziennie.

Gdy zjedli, Joanna chwyciła go za rękę i zaczęła ciągnąć w stronę sypialni. Zbliżyła się do niego, objął ją, ale jakoś tak sztywno… obco. Pocałunki nie miały w sobie pasji czy choćby ciepła. Gdy Kalina zdał sobie sprawę, że męskość w jego spodniach przypominała zdechłą pijawkę, poczuł się staro. A raczej w swoim wieku.

Spojrzał na żonę. Była dobrą kobietą, bezwarunkowo poświęciła się dla dzieci, ale kompletnie go nie pociągała. Miała przerzedzone włosy z siwymi odrostami, była mocno przy kości, piersi sięgały jej niemal do pępka. Krzykliwy makijaż wyglądał groteskowo i dodatkowo ją postarzał. Czerwona sukienka z dużym dekoltem pasowała jej jak świni płaszcz. Marian nie miał złudzeń: po tych wszystkich ekstremalnych orgiach z atrakcyjnymi prostytutkami nie było mowy, by wzbudził w sobie choć krztynę pożądania i żadne farmaceutyki tu nie pomogą.

„Jak mogłem do tego dopuścić?” – wyrzucał sobie. „Wydawałem dziesiątki tysięcy na zabiegi dla osób, które nic dla mnie nie znaczą, a nie zrobiłem choćby drobnego prezentu własnej żonie! To się musi zmienić! Od jutra…”

– Co się stało? – Joanna przerwała mu rozmyślania. – Nie wyglądam jak jedna z twoich kurew?

Elektryczny szok przeszedł mu po kręgosłupie. Joanna wpatrywała się w niego z grymasem goryczy i desperacji człowieka stojącego na krawędzi dachu wieżowca. Łzy szkliły się w jej oczach.

– O czym ty mówisz, kochanie? Ja nigdy…

– Przestań w końcu kłamać, ty skurwysynu! – Wybuchła płaczem. – Nie jestem ślepa! Ostatnie dziesięć lat było dla mnie jednym wielkim pasmem upokorzeń, ale znosiłam je dla dobra dzieci. Tego jednego więcej już nie zniosę!

Ruszyła w stronę drzwi. Marian pobiegł za nią, chwycił za ramię, obrócił.

– Posłuchaj mnie, kobieto! Już nigdy więcej…

Trzasnęła go w twarz z taka siłą, że pociemniało mu w oczach. Zatoczył się i instynktownie oparł o szafę. Zacisnął powieki i potrząsnął głową. Gdy doszedł do siebie, Joanna miała już na sobie płaszcz i buty. 

– Zabieram dzieci. Spróbuj choć do mnie lub do nich zadzwonić, a zrobię z twojego życia piekło.

Nawet nie wiesz, co wiem o tobie, ty dwulicowy skurwielu. Znam twój alias, reszty domyśl się sam. I nie martw się o nas, finansowo damy sobie radę. Ty bowiem nic o mnie nie wiesz.

Trzasnęła drzwiami. Marian Kalina stał zszokowany w przedpokoju. Z salonu wciąż dochodziła romantyczna ballada na gitarę akustyczną, o wielkiej miłości i złamanym sercu. 

„Nie mogę tu zostać, bo zwariuję”, stwierdził w końcu. Czuł jak z każda sekundą przybywa mu lat.

„Muszę stąd wyjść, ale dokąd?” 

Wtem impuls.

„Rekowski”.

 

6

– Fajnie, że się zdecydowałeś.

Tomasz Rekowski prowadził brązową toyotę city slick przez Most Poniatowskiego. Po wschodniej stronie Wisły ruch powietrzny samochodów był zabroniony ze względu na zbyt ubogą infrastrukturę. Kalina nie pamiętał, kiedy ostatni raz załatwiał cokolwiek na Pradze. Chyba jeszcze w czasach studenckich. 

Dekady mijały, aerostrady i kolejne linie metra zbliżały do siebie dzielnice po obu stronach rzeki. Jednak wschód, zwłaszcza Praga Północ, nigdy nie pozbył się piętna biedy i wykluczenia. Tu ekskluzywne osiedla przy głównych arteriach sąsiadowały z gettami beznadziei, grodząc się od nich kilkumetrowymi murami i wszechwładnym monitoringiem. 

Szczęśliwie, noc spowiła je wszystkie. Rekowski skręcał w kolejne ulice, każda coraz węższa i gorzej oświetlona od poprzedniej. Kamienice pamiętały chyba dwudziesty wiek. Co kilkaset metrów mijali lombardy, dyskonty z importowaną z krajów trzeciego świata odzieżą oraz sklepy monopolowe z grupkami nieciekawych typów przed drzwiami wejściowymi. Nigdzie ani śladu policji. Jak świat światem, wyznaczniki biedy były wszędzie takie same. 

Ulica Łochowska kończyła się ślepym zaułkiem. Latarnie uliczne nie działały. Jedynym źródłem światła była czerwona lampa neonowa nad wielkimi, podwójnymi stalowymi drzwiami dwupiętrowego magazynu. Wszystkie okna budynku były zaślepione ciężkimi, stalowymi żaluzjami.
Przypominająca pożar łuna z lampy neonowej kładła się ostatkiem sił na okolicznych szkieletach z betonu i stali. Pofabryczne trupy z powybijanymi szybami zdawały się krzyczeć, opierając się przed wyrwaniem z całkowitej ciemności i zapomnienia. Ulica była cywilizacyjną pustynią, odpadem, czyrakiem na dupie postępu. Czyrakiem, jakich wiele w Warszawie 2112 roku.

U kresu Łochowskiej panowała cisza. Okolica nie dawała znaku życia. Jedynym źródłem światła był neon, w który wpatrywały się wskrzeszone architektoniczne upiory. A jednak życie istnieć musiało. Rekowski wjechał na plac, omiatając przednimi światłami okoliczne ruiny i kilkanaście samochodów zaparkowanych na placu pod wyglądającym jak mała forteca magazynem. Kimkolwiek byli ich właściciele, doskonale wiedzieli, po co przyjechali. „W takim miejscu nie ma przypadkowych przechodniów”, pomyślał Kalina. 

Rekowski zgasił silnik. Wysiedli z samochodu i w milczeniu podeszli do stalowych wrót. Gdy zabębnili, otworzył się wizjer, zza którego doszedł niski męski głos.

– Karty.

Rekowski uniósł dłoń z dwoma czerwonymi kawałkami plastiku. Brama szczęknęła i się uchyliła. Za nią stało dwóch potężnie zbudowanych ochroniarzy. Byli wręcz kwadratowi, jakby bez opamiętania zażywali podróbki sterydów PharmalTECH-u. W milczeniu przeszukali Rekowskiego i Kalinę, otworzyli za sobą drugie stalowe drzwi i zaprosili do środka.

Wewnątrz było przyjemnie ciepło, choć gołe ściany magazynu nie nastrajały romantycznie. Albo właściciele interesu wprowadzili się tu niedawno, albo wystrój pomieszczeń nie miał nic wspólnego z oferowanymi doznaniami. Kalina czuł się nieswojo, nie mógł przestać myśleć o żonie i dzieciach. Czarujący uśmiech eterycznej pani za czarnym kontuarem nie pomagał. 

– Witam panów w studio „VirtuLive Sex”. U nas będą panowie mogli odbyć prawdziwie intymne spotkanie z najbardziej pożądanymi kobietami w historii. Zapraszam do zapoznania się z nasza ofertą. – Podała im grafenowe arkusze z „menu”. Usiedli na kanapie i zaczęli przeglądać.

– Sex-roboty? Po to jechaliśmy tu taki kawał? – zirytował się Kalina. 

– Hehe, zdziwisz się. To są prawdziwe symulacje – odparł Rekowski. – Przerąbane być celebrytą w dzisiejszych czasach. Uszanowanie prywatności to żałosny głos gwiazd wołających na pustyni. Chyba nie do końca zdają sobie sprawę z tego, na co się zdecydowali, pchając się przed światła jupiterów. Zwłaszcza w czasach, kiedy każdy średniej klasy smartfon ma wbudowany skaner 3D o rozdzielczości przewyższającej jakością widzenie ludzkiego oka. 

– Co ma wspólnego jedno z drugim? – zdziwił się Kalina.

– Zwykły przechodzień może zmapować ciało gwiazdy na ulicy, a potem wygenerować w komputerze model wraz z algorytmami poruszania się, podłożyć próbkę głosu z filmu… gotowe linie kodu programującego emocje i reakcje na bodźce modeli w grach komputerowych są powszechnie dostępne w sieci i aktualizowane przez użytkowników. Choć wymaga to pewnych umiejętności, w gruncie rzeczy niedaleka droga wiedzie z czerwonego dywanu do roli sexfantazji w menu virtulive’owego burdelu, w zapomnianym przez Boga magazynie na Łochowskiej.

– Pierdolisz… – Kalina się skrzywił.

– Zaufaj mi, jestem programistą – Rekowski puścił mu oko. – Zdecydowałeś się?

Zdecydował.

Karolina Bogacka była aktorskim odkryciem roku 2111. Z magnetycznie ciemną cerą, dużymi orzechowymi oczami i włosami jak mahoń sięgającymi bioder. Wdarła się przebojem do światowej świadomości rolą w tragikomedii filmowej Cała z pokus, w której manipulowała trzema żonatymi mężczyznami i wykorzystywała ich do własnych celów. 

Krytyka wychwalała jej umiejętność magnetycznego oddziaływania na widzów bez epatowania wulgarną nagością. „Takie role mogą wydobyć z getta kinematografię i przyciągnąć przed projektory holograficzne widownię, która, zdawało by się, na dobre odeszła w stronę gier video”, wieszczył Mohammad Rahman, autorytet wśród amerykańskich blogerów filmowych, mający ponad trzydzieści milionów subskrybentów na całym świecie. Obwołał ją divą na miarę największych legend kina. Uosobieniem wdzięku i klasy.

– Ja szarpnę się na Audrey Hepburn. Wiesz, te przedpotopowe laski są najdroższe, bo trzeba prawdziwego speca, by ze starych, tradycyjnych filmów odtworzyć wiarygodny model. Mam nadzieję, że nie będzie pachnieć molami. – Rekowski znów puścił do niego oko.

– Koneser… – zakpił Kalina. Towarzysz napawał go obrzydzeniem. W sumie byli siebie warci.
Podeszli do lady i wskazali swoje wybory. Kwota do zapłaty: 35 tysięcy złotych. Kalina nawet nie mrugnął. Rekowski uśmiechnął się od ucha do ucha.

– Zapraszam panów do windy. Asystenci będą tam na panów czekać. Życzę rozkosznych wrażeń. – Pani uśmiechnęła się jak recepcjonistka w hotelu.

Drzwi windy otworzyły się na drugim piętrze. Czekało za nimi dwóch typów równie kwadratowych, co ci przy wejściu. 

– Zapraszamy do gabinetów – mruknął jeden i poprowadził Rekowskiego korytarzem w lewo. Kalina ze swoim ochroniarzem poszli w prawo.

– Zerżnij swoją gwiazdkę aż miło! – Rekowski pomachał mu na do widzenia. Kalinie kwas żołądkowy podszedł do gardła. 

Weszli do sterylnego pomieszczenia, w którym czekał człowiek w białym kitlu. Ochroniarz posadził Mariana w fotelu przypominającym dentystyczny. 

– Zanim zaczniemy, muszę zapoznać pana z regulaminem – powiedział uprzejmy, szczupły człowiek w szpitalnym czepku i masce. – Po pierwsze, mimo iż jest to symulacja, proszę pamiętać, że jest tam z panem żywa osoba. Za uszkodzenia dziewczyn i sprzętu pobieramy stosowne odszkodowanie. Po drugie, pod żadnym, ale to żadnym pozorem nie zdejmujemy soczewek. Ten punkt jest egzekwowany z całą surowością, jeżeli wie pan, co mam na myśli.

Kalina wiedział i zrobiło mu się słabo. Było już jednak za późno, by wyjść. 

– Zaczynamy więc – rzekł lekarz. O ile był lekarzem w istocie. 

Najpierw Marian Kalina poczuł nieprzyjemne szarpnięcie w nosie i z wolna przestały docierać do niego zapachy. Potem, jedną po drugiej, lekarz zaaplikował mu do uszu elastyczne silikonowe formy z zatopionymi wewnątrz głośniczkami dokanałowymi. Silikon dopasował się do kształtu małżowiny, idealnie izolując od dźwięków z zewnątrz.

Następnie mężczyzna poczuł chłód chromowych rozwieraczy do powiek. Lekarz zaaplikował po kilka kropli nawilżających do worków spojówkowych, po czym aparatura na wysięgniku założyła Kalinie na oczy soczewki projekcyjne. 

Zapadł w ciemność. Był zupełnie odcięty od zmysłów. Lekarz podał mu zastrzyk w przedramię. Potem Kalina poczuł na sobie mocarne ręce, które eskortowały go przez jakiś korytarz. Stracił poczucie czasu, nie wiedział, jak długo szli. Weszli do jakiegoś pokoju, w którym ochroniarz go zostawił.

Zaczęło się. 

Oczom Mariana ukazał się gustowny, pachnący kobiecością pokój wytapetowany w stylu lat trzydziestych dwudziestego wieku, z małymi mebelkami z epoki. Na środku stało wielkie, bogato zdobione sosnowe łoże, a w nim leżała Karolina Bogacka w fioletowej wieczorowej sukni, futrzanym szalu owiniętym wokół szyi, czarnym kapeluszu z wielkim falowanym rondem przysłaniającym jej lewe oko oraz w obłędnie wysokich szpilkach. 

– Witaj. – Podniosła się i przemówiła swoim głosem. – Jestem tu po to, by spełnić wszystkie twoje życzenia. Podejdź i dotknij mnie. Jestem prawdziwa.

Kalina był oczarowany. Bogacka wyglądała olśniewająco. Dotknął jej włosów, czuł ich puszystość. Zapomniał o soczewkach, słuchawkach i aplikatorze zapachowym, nie czuł ich wcale. Spojrzał na swoje ciało: brzuch miał napięty i twardy jak kowadło. Dotknął go. Twardy. Dotyk też? Jak mogli zmanipulować mój dotyk?

Bogacka go pocałowała. Smakowała jak czereśnie. Sunął rękami po jej plecach, pośladkach, aż poczuł twardnienie w spodniach. Rzucił Bogacką na łóżko i zaczął rozbierać. Zalewały go przypływy gorąca. Zapach pożądania był prawdziwy. Musiał być. Sięgnął palcami miedzy jej uda, przywitała je ciepła lepkość i burza włosów łonowych. Nie wytrzymał, rozchylił jej nogi i wszedł w nią.

Klasę i wdzięk aktorki zastąpiło wyuzdanie. Poddawała mu się. Jemu, na którego nawet nie spojrzałaby w prawdziwym życiu. Teraz jednak miał blisko dwumetrowe, atletyczne ciało i brał ją, jak chciał.

Wtem przed oczami stanęła mu twarz Joanny, taka, jaką była. Stara i brzydka. I on poczuł się stary i brzydki, a do tego zły.

Otrząsnął się. Cały czas czuł pod sobą ciepło Karoliny Bogackiej, sławnej aktorki. „Czekaj, kurwa, ja ci pokażę”. Szarpnął ją za włosy, uderzył w twarz. Był dominujący i brutalny, na granicy gwałtu. Jakby specjalnie chciał ją upodlić. 

Uderzył ją po raz kolejny i zacisnął ręce na szyi. Przyspieszył. Wpatrywała się w niego błagalnie, przerażonymi oczami, próbując łapać oddech. Próbowała bić go po twarzy, odciągnąć ramiona, bez skutku. On upajał się jej strachem. Wchodził szybko i mocno, czuł, że jest na ostatniej prostej. 

W końcu doszedł. Orgazm był długi i intensywny, aż złapały go skurcze ud. Po kilku sekundach opadł spocony na nią, dysząc ciężko, wciągał z powietrzem jej zapach i ciepło. Stopniowo ogarniało go odprężenie, aż całkowicie rozluźniony ostygł. 

Podniósł się i spojrzał na napięte ciało aktorki. Kobieta chciała uciec, ale uwięziona pod nim nie miała jak. Nawet poturbowana wyglądała pięknie. 

Gdy napięcie seksualne ustąpiło, Kalinę zdjęła niewytłumaczalna tęsknota. Jaki był sens w tym wszystkim? Chciał zobaczyć żonę, ale wiedział, że tu jej nie ma i nigdy nie będzie. Był już całkiem skołowany, bezsilny. Chciał tylko wrócić do domu. Uniósł palce do oczu i zdjął soczewkę. Potem drugą. I zamarł.

Pokój zalewało zielone światło o intensywnym, fluorescencyjnym odcieniu. Po pomalowanych na zielono ścianach i suficie chodziły setki robotów-pająków wielkości dłoni, na których grzbietach kompulsywnie poruszały się soczewki mapujące pokój laserem grubości włosa. Setki wiązek jednocześnie skanowało pomieszczenie, przekazując dane do głównej jednostki, która aktualizowała iluzję. W pokoju nie było żadnych mebli poza obskurnym materacem rzuconym na środek pokoju.

Dziewczyna na materacu wyglądała jak monstrum. Była zupełnie naga, nigdzie wokół nie widział jej ubrań. Czarne włosy, matowe od brudu, pozlepiały się w kołtuny. Na całym ciele miała wytatuowane fluorescencyjne czerwone kropki wielkości ziaren pieprzu. Oczy wypełniały jej czarne soczewki kontaktowe, prawdopodobnie po to, by nie zwariowała od migających laserów.

Całe jej ciało było zmaltretowane. Blizny i sińce wykwitały na skórze jak zgnilizna. Twarz przypominała zniekształconą pulpę, zwłaszcza usta… jakby wyżarł je kwas. Za uchylonymi groteskowo wargami ujrzał czarny język powykręcany niczym korzeń imbiru. 

Marian Kalina poczuł uderzenie szoku, jak cios obuchem w potylicę.

„Ja ją znam. Ja ją, kurwa, znam. To ona pół roku temu robiła laskę Rekowskiemu. Widziałem ją przez kilkanaście minut, a mimo to pamiętam. Czy rozpoznałbym wszystkie kurwy, które napotkałem w swoim życiu? Co się z nią stało!? Chryste panie…”

Wiedział co. Nie chciał dopuścić do siebie tej myśli, ale w końcu musiał się poddać. To ten narkotyk od Turbo Blowjob… zlasował jej mózg i zdeformował twarz. Wyglądała jak ćpun na delirycznym głodzie, szprycowali ją na pewno. Czy wiedziała w ogóle, gdzie jest? Czy rodzina wie, co się z nią stało? Czy wiedzą, że ich córka przeszła drogę od ekskluzywnej prostytutki do wzbudzającego przerażenie i odrazę odpadu, który dogorywał poza nawiasem przemysłu seksualnego? 

„Dlaczego ona tak patrzy na mnie tymi pustymi, czarnymi oczami? Przechyla głowę w tę stronę, co ja, naśladuje moją mimikę. Czy mnie rozpoznaje? Czy to ja przeglądam się w niej jak w zwierciadle?”

Nagle twarz dziewczyny skrzywiła się w niepokoju. On nie ma na sobie soczewek. On ją widzi. Widzi to, co z niej zostało.

Zaczęła krzyczeć. Do Mariana Kaliny nie dotarł ani jeden dźwięk, lecz jej wrzask musiał być ogłuszający. Na skronie dziewczyny wypełzły żyły. Oczy zacisnęła tak mocno, jak tylko mogła, widział czeluść jej gardła, zepsute zęby i poczerniały, spalony język. Zacisnęła dłonie na włosach, jej ciało kołysało się, zdając się mówić: „nie, nie, nie, nie, nieee!”.

„O Boże”, dotarło do niego. „Zrobiłem bardzo, ale to bardzo duży błąd”.

Dźwięku otwieranych za jego plecami drzwi też nie usłyszał. Uderzenie w skroń jednak poczuł. Rozciągnął się na ziemi jak długi, gdy doskoczył do niego kwadratowy ochroniarz. Kalina nie wiedział, jak długo schaboszczak go okładał. Po trzecim ciosie był już nieprzytomny.

 

7

Nie pomogło tłumaczenie, że nic nie widział. Że nic nikomu nie powie. Że soczewki same wypadły. Błagania też nic nie dały. Próba przekupstwa pomogła tylko na krótką metę. Zawieźli go do jakiegoś bankomatu na obrzeżach Warszawy. Noc znów była bardzo ciepła. Wypłacił tyle pieniędzy, ile był w stanie. Przyjęli je z uśmiechem, podziękowali grzecznie, po czym znów znalazł się w bagażniku.

Kalina wiedział, co będzie dalej. Wieźli go w miejsce, gdzie nieba nie rozświetlają krzykliwe neony i hologramy. Gdzie wzrok nie dostaje migotania od obrazów zwielokrotnianych we wszechotaczających witrynach awangardowych klubów. Wieźli go daleko za miasto, gdzie noc była czarna jak całun. Przynajmniej ten jeden raz zobaczy wszystkie gwiazdy. 

Nie miał już siły płakać. Łzy posklejały mu wieniec posiwiałych nagle ze strachu włosów otaczających łysinę. Gdzie był Rekowski? Co się z nim stało? Jakie to miało znaczenie? 

Marian Kalina poczuł się bardzo, bardzo staro. Myślał o żonie i dzieciach. Czy przejmą się w ogóle jego losem? Dla ich dobra lepiej, żeby nie. 

Klapa bagażnika otworzyła się z sykiem. Wielki, czarny kształt chwycił Mariana Kalinę i rzucił na ziemię jak worek kartofli. Gwiazdy świeciły w pełnej okazałości, lecz Marian Kalina jakoś nie był w stanie docenić ich piękna. Dół w ziemi już na niego czekał.

 

KONIEC

Kliknij w logo   >>>>>>>

Social media

Social media

Social media

Szukasz moich książek?

Kliknij w logo

Szukasz moich książek?

Kontakt

Kontakt

Kontakt

Imię i nazwisko
Twój e-mail:
Treść wiadomości:
WYŚLIJ
WYŚLIJ
Formularz został wysłany — dziękujemy.
Proszę wypełnić wszystkie wymagane pola!