Opowiadania

Drugie życie

1

Stopień poniżej zera to najgorsza możliwa temperatura. Porywisty wiatr bez opamiętania chłoszcze prenatalną odmianą śniegu, kiedy to na wpół stężałe kryształki są wystarczająco ostre, by ranić ciało i na tyle płynne, by drażniące ukłucia przeniknęły wraz z marznącą wilgocią przez skórę. Uderzające falami lodowe igiełki są nie do powstrzymania. Zawsze znajdują drogę pod płaszcz, spinają impulsami mrozu kark i plecy, wykręcają ciało w padaczkowe paroksyzmy. Twarz stopniowo puchnie i czerwienieje pod lodową maską. Dłonie i nogi też, jeżeli przymrozek złapie kogoś bez rękawiczek lub grubych rajstop.

Parasol nie pomaga: stelaż wywija się z trzaskiem, jakby ktoś wyłamał mu stawy. Igiełki atakują oczy. Dlaczego oczy? Dlaczego zawsze musi wiać w twarz?

Była połowa grudnia, słońce zaszło już dawno. Latarnie uliczne usiłowały wydrzeć ciemności miasto, z marnym skutkiem. Udało im się jedynie uchylić kotarę, zza której wichura wwiewała kolejne fale mieniącego się w żółtym świetle śniegowego sztormu.

„Ale paskudnie… psa na siku nie wygonię”, pomyślał Paweł Konieczny, patrząc przez okno swojego gabinetu. Padało tak mocno, że pojedyncze światła w oknach okolicznych biurowców wyglądały jak niewyraźne plamy zawieszone w powietrzu lub pojedyncze, zżółknięte resztki zębów w czeluści paszczy przeżartej szkorbutem.

Minęła 18.30. Gabinet oświetlała jedynie lampka biurowa i monitor. Konieczny nachylił się nad blatem, zaglądając w ekran. Punktowe światło pogłębiło dodatkowo bruzdy na jego twarzy, zmarszczki na czole, podkrążone oczy i rzadkie, zaczesane do tyłu czarne włosy. Był wysoki i szczupły. Koszula wystawała mu ze spodni, więc ją poprawił. Wyłączył komputer i założył przewieszoną przez oparcie fotela marynarkę. Zgarnął papiery do teczki, zamknął ją z głośnym „klak”, zdjął płaszcz z wieszaka i wyszedł.

Mimo późnej pory open space był wciąż pełen pracowników. Siedzący przodem do gabinetu Koniecznego utkwili oczy w monitorach, gdy tylko spostrzegli, że drzwi się uchylają. Siedzący tyłem lub bokiem nie mieli tak dobrego refleksu.

– Prywatna poczta w godzinach pracy? – wytknął Konieczny za plecami jednej z pracownic prowokująco przymilnym głosem. Zapadła cisza, którą można było pokroić nożem do masła. Dwie sekundy później zgodnie rozbrzmiały klawiatury wszystkich, poza adresatką pytania.

– Panie dyrektorze, to był pierwszy i ostatni raz… nagły wypadek… – Szczupła brunetka o ciemnej cerze i czarnych oczach połykała słowa, jej głos z każdym słowem tracił moc. Wszyscy w open spejsie gapili się w swoje ekrany, lecz ich oczy nie poruszały się, a uszy w skupieniu wyłapywały słowa.

– Zdaje sobie pani sprawę, że używanie mienia firmowego do celów prywatnych stanowi rażące naruszenie umowy o pracę i może stanowić podstawę do zwolnienia dyscyplinarnego?

– Panie dyrektorze… ja nigdy… ja wcale…

– Mogę poprosić dział IT, wtedy przekonamy się czy rzeczywiście „wcale” – Konieczny wzruszył ramionami. Nachylił się nad dziewczyną, połykając wzrokiem smukłe nogi w czarnych rajstopach, wyłaniające się spod ciasnej, ołówkowej spódnicy do połowy ud.

– Porozmawiamy o tym jutro w moim gabinecie. Pod koniec dnia – szepnął jej do ucha. Podniósł się i rozejrzał po sali. Dwadzieścia dwie osoby w białych koszulach jak na komendę skurczyły się w sobie. Siedząca przed nim dziewczyna najbardziej. Konieczny na moment wygiął zgryźliwie kącik ust.

– Nieważne. Idą święta, trzeba być dobrym dla siebie nawzajem. Żeby mi to było ostatni raz – powiedział głośno i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

Zbliżało się Boże Narodzenie, czas sprzedażowej hossy. Wiedział, że wielu pracowników posiedzi w biurze nawet do dwudziestej pierwszej. „Ktoś musi zapierdalać, by odpoczywać mógł ktoś. Dzisiaj mam czas dla rodziny, jutro, hehe… nadgodziny”. Konieczny uśmiechnął się do siebie, wciskając guzik windy do garażu podziemnego. Drzwi rozsunęły się na poziomie −2, żegnając go przyjemną melodią.

Szedł dziarskim krokiem z teczką w lewej ręce, mijając zaparkowane samochody segmentu E i wzwyż. Halogenowe lampy sufitowe rzucały na nie białe światła, a pomalowane na seledynowo ściany mieniły się rzucanymi przez auta cieniami. W powietrzu unosiła się słodka woń spalin, a środkiem uliczki spływał brudny strumień wody z roztopionego, pośniegowego błota.

„Jak to dobrze, że nie muszę iść pieszo przez tę piździawę…”, stwierdził z zadowoleniem Konieczny, wsłuchując się w echo stuknięć swoich lśniących, skórzanych półbutów. Skręcił w prawo: granatowy, sięgający łydek płaszcz zawinął się za nim. Mężczyzna wyjął z kieszeni kluczyki. Rozbłysły światła czarnego audi A6, zamek centralny otworzył drzwi z subtelnym „snak”.

Konieczny nachylił się, by wsiąść, gdy w kącie oka mignęła mu postać wybiegająca zza sąsiedniego samochodu. Odwrócił się – za późno. Ktoś rzucił się na niego, wpychając go do środka. Konieczny uderzył jeszcze potylicą o krawędź dachu nad drzwiami, nim złożył się jak scyzoryk.

Potężna siła rozciągnęła go na przednich siedzeniach. Schowek między fotelami wbijał mu się w plecy. Ktoś przywalił go swoim ciałem i zacisnął dłonie na szyi.

– Poznajesz mnie, ty skurwysynu? Powiedz, że mnie poznajesz!

Sykliwy głos wytrącił Koniecznego z oszołomienia. Poczuł wiercący na wskroś ból w prawej nodze, tej, którą wsiadał: kość udowa musiała wypaść ze stawu biodrowego. Chciał krzyknąć, lecz śliskie łapy uwięziły mu głos w krtani.

Spojrzał na napastnika. Wyglądał jak człowiek, ale jego skóra była wypłowiała i lśniła czymś lepkim, wręcz galaretowatym. Śmierdział jak rozjechany pies, leżący kilka dni na deszczu. Oczy podbiegły mu krwią tak, że prawie nie było widać białek, a wzrok kipiał szaleństwem. Na ogolonej głowie przebijały się białe, kilkudniowe odrosty. Miał na sobie brudną i przemokniętą szpitalną piżamę w biało-niebieskie pionowe pasy, z wyszytym na lewej piersi numerem 09. Emanował zimnem jak wieprzowa półtusza na haku w chłodni.

– Mów, kurwa!

Zgnilizna buchnęła z jego ust. Konieczny zebrał się w sobie, ryknął jak wściekły i zaczął się rzucać, bić rękami, gdzie popadło. Lewą nogą przypadkiem nacisnął na klakson. To jeszcze bardziej rozsierdziło napastnika, który raz za razem tłukł mężczyznę po twarzy, jakby chciał wprasować go w siedzenie. Przewaga fizyczna agresora była przytłaczająca. Twarz Koniecznego z każdym ciosem upodabniała się do posiekanej surowej wątroby. W końcu bombardowanie ustało. Konieczny uchylił spuchnięte powieki na tyle, na ile mógł, lecz od razu zalała je krew z rozbitych łuków brwiowych. Konieczny jednak patrzył. Patrzył, bo nie mógł uwierzyć.

– So… Sosnowski? – wyrzęził z trudem przez ściśnięte gardło.

Napastnik błysnął oczami i uśmiechnął się drapieżnie. Chwycił Koniecznego za włosy, przechylił na bok głowę i zatopił szczęki w jego szyi. Konieczny wydał cichy jęk i zamilkł, choć jego usta krzyczały jak nigdy wcześniej – żuchwa niemal wypadła ze stawów. Sosnowski wydarł kawał szyi, krew Koniecznego wystrzeliła na przednią szybę i deskę rozdzielczą. Napastnik wypluł ochłap pod siedzenie i nachylił się nad dogorywającą ofiarą.

– Jesteś zwolniony – powiedział.

Strumień uciekającego życia słabł z każdym uderzeniem serca. Konieczny przestał wierzgać. Sosnowski otarł brodę, wygramolił się z samochodu, trzasnął drzwiami i pobiegł w stronę bramy wjazdowej. Był boso.

 

2

Gdy Sylwester Małecki dostał informację o tym zgłoszeniu, wiedział, że mają trop. Obstawili już dom rodziców i byłej żony, ale firma…? Kto by pomyślał, że tam się uda?

Nasłuch numeru 112 musiał, prędzej czy później, dać rezultaty. Opis ciała był tak drobiazgowy, że nie pozostawiał wątpliwości. Wystarczyło dotrzeć na miejsce przed policją. Bogu dzięki za ich opieszałość. Standardowa formułka „proszę niczego nie dotykać, za kilka minut przyjedziemy” oznaczała mniej więcej: „po drodze wstąpimy do KFC, trup przecież nigdzie nie ucieknie”.

Tym razem spotkało ich niemiłe zaskoczenie. Ludzie Małeckiego byli już w drodze, gdy tylko usłyszeli „rozszarpana szyja”. Posprzątali miejsce zbrodni i zgarnęli świadków, zanim panowie w prawdziwych niebieskich mundurach zdążyli dojeść frytki.

Sylwester Małecki był karłem. Nadpobudliwym karłem, obdarzonym parą zagadkowych oczu, patynowo zielonych jak zamulony staw i równie nieprzeniknionych. Jego ruchliwość byłaby komiczna, gdyby nie głos: niski i nieznoszący sprzeciwu.

Małecki nie pojechał na miejsce zbrodni osobiście. Na pewno zostałby zapamiętany. Czekał spokojnie w podziemiach ogrodzonego, pofabrycznego budynku w warszawskim Ursusie, na zachodnich rubieżach miasta. Z zewnątrz moloch straszył zabitymi oknami i krwawymi ceglanymi murami. Piwnice z kolei pachniały medyczną nowością. Dwupoziomowa, podziemna placówka była do wyłącznej dyspozycji Centrum Badań nad Biotechnologią Militarną: tajnej jednostki naukowej, podlegającej Służbie Wywiadu Wojskowego.

Małecki siedział na kontuarze pełnym narzędzi chirurgicznych. Ubrany w białą koszulę, czarny, szyty na miarę garnitur z pagonami i lśniące skórzane buty, machał w powietrzu nogami, przerzucając wzrok z pustego stołu sekcyjnego na teczkę Bronisława Sosnowskiego i z powrotem.

Niecierpliwił się. Budynek, w którym niegdyś pracował Sosnowski, mieścił się przy Alejach Jerozolimskich, w zagłębiu biurowców, więc teoretycznie do Ursusa było blisko. Jednak ta pogoda… Małecki poluzował bordowy, prążkowany krawat, przeczesał sięgające karku blond włosy i po raz kolejny spojrzał na materiały, które znał niemal na pamięć.

Bronisław Sosnowski, urodzony 11 lipca 1973 roku, w chwili „przejęcia” bezrobotny, rozwiedziony (z jego winy), jedno dziecko (córka). Zdiagnozowane zaburzenia depresyjne, faza krytyczna alkoholizmu i uzależnienie od środków przeciwbólowych. Dwie nieudane próby samobójcze. Trzecia, oficjalnie, powiodła się; skoro facet tak desperacko chciał rozstać się z życiem, mógł przy okazji przysłużyć się nauce i Ojczyźnie…

Profil zawodowy: handlowiec, branża FMCG, potem kosmetyczna i elektroniczna. Z ostatnią firmą rozstał się za porozumieniem stron, lecz musiało być za tym coś więcej, skoro od niej zaczął…

„Czegoś nie dopilnowaliśmy. Co jeszcze z tego wyniknie?” – zastanawiał się Małecki, gdy otworzyły się drzwi i weszło przez nie dwóch funkcjonariuszy SWW w policyjnych przebraniach i dwóch medyków pchających nosze, na których leżał plastikowy worek wypełniony ludzkim kształtem. Kliknęły sprzączki, zgrzytnął suwak i medycy przenieśli ciało na stół sekcyjny. Małecki przekartkował teczkę i spojrzał na zdjęcie przypięte do krótkiej notki biograficznej.

– To bez wątpienia pan Michał Konieczny, były przełożony naszego Bronka. A ta szyja to bez wątpienia jego robota – powiedział, cały czas siedząc na krawędzi kontuaru i nie przerywając machania nogami. – Krzysiu, kto zbierał informacje na temat otoczenia naszego obiektu badawczego?

– Eee… ja… tylko koordynowałem, panie majorze – odparł funkcjonariusz.

– Widzę tu same oficjałki, brak profili psychologicznych, poza naszym obiektem rzecz jasna. Skąd mamy wiedzieć, na jakiej podstawie Broniu będzie wybierał swoje ofiary?

– Nikt nie pomyślał, że takie informacje będą potrzebne. Kto mógł przewidzieć…

– …że obiekt ucieknie?

Mężczyźni w przebraniach policjantów spojrzeli po sobie, nie znajdując słów.

– No tak. Aby tylko zakwalifikować obiekt do badań, reszta się nie liczy. Na przykład tutaj. O czasach licealnych wiemy tylko tyle, że miał same piątki, udzielał się w kółku teatralnym i wychowawczymi bardzo go chwaliła. Noż kurwa, panowie… – Małecki uderzył się po udach z rezygnacją. Otworzył teczkę i rzucił okiem na świadectwa szkolne. Faktycznie, prymus, tylko z wuefu tróje, dwóje… – Obstawcie wszystkie firmy, w których pracował, weźcie zwłaszcza pod lupę byłych szefów. Skoro zrobił porządek z jednym, może zechcieć mścić się na następnych.

– Ale jak? Nie mamy dość ludzi. – Funkcjonariusz rozłożył ręce.

– Mam to w dupie. Zaprzęgnijcie do śledztwa naszych zombiaków, może wykażą się większą lotnością od was – fuknął Małecki. Zaparł się o krawędź blatu, chcąc zeskoczyć na ziemię, gdy nagle nieboszczyk otworzył oczy i zaczął się podnosić.

– Pasy! Kurwa wasza mać! – krzyknął Małecki i wspiął się na blat.

Chwycili Koniecznego i przycisnęli do stołu. Lekarze uwijali się, unieruchamiając dygoczące ręce i nogi, przypasali też głowę i tors. Konieczny wciąż miał na sobie zakrwawiony garnitur. Na tle ciemnej tkaniny jego twarz wydawała się dodatkowo wyprana z kolorów. Oczy nie mogły znaleźć sobie miejsca, balansując między życiem a śmiercią. Konieczny otworzył usta i zaczął wyć. Dźwięk z naderwanego gardła drżał zniekształcony, podobnie jak ciało. Konieczny wyglądał, jakby niewidzialna siła wyżymała go niczym kawał mokrej szmaty. Każdy mięsień jego ciała naprężał się w cierpieniu, lecz pasy trzymały mocno. Medycy i funkcjonariusze przyglądali się temu, stojąc nieruchomo niczym przerażone sarny, chcące wtopić się w otoczenie. Gdyby Konieczny zdołał się wyrwać, nie zarejestrowaliby nawet momentu swojej śmierci.

Małecki zeskoczył niewzruszony z kontuaru i udał się do wyjścia. Zatrzymał się w pół drogi.

– Aha, Krzysiu…

Krzyś nie zareagował. Wzrok utknął mu na oczach Koniecznego, wypełnionych bólem i goryczą, które wkrótce miała zastąpić wściekłość. Niepowstrzymana i zabójcza.

– Plutonowy!

Zerwał się, jakby ktoś wylał mu na głowę kubeł zimnej wody.

– Dowiedz się też, kto w szkole średniej rządził w klasie Sosnowskiego. Kto był najlepszy w sporcie, najpopularniejszy. I kto był drugi. Coś mi mówi, że nasz heros dostawał od niego baty i może chcieć się odegrać.

Krzysztof zrobił wielkie oczy, lecz nic nie powiedział. Małecki wyszedł z sali, kołysząc się na karłowatych nogach i udał się w stronę automatu z przekąskami.

„Jeśli mam myśleć logicznie, muszę uzupełnić glukozę”, stwierdził w myślach.

 

3

Tunelowa mogła śmiało startować o miano najsmutniejszej ulicy w Warszawie. Od południa przylegały do niej nieużytki, pajęczyny torów kolejowych prowadzących do równie brzydkiego Dworca Zachodniego oraz składy przerdzewiałych szyn, podkładów kolejowych i żwiru. Od północy zdobiło ją cmentarzysko towarowych wagonów, zbieranina starych garaży z blachy falistej i jeszcze więcej nieużytków. Ktoś mógłby ucieszyć się, że ciemność i śnieżyca przesłoniły żałosny krajobraz, lecz o tej porze i przy takiej pogodzie śnieg nie padał dla nikogo.

Jedynym skupiskiem życia był pub motocyklowy 2Koła: tradycyjny azyl i schronienie przed żonami i snującym się za nimi odorem prozy życia. Oprócz groźnie wyglądających w skórach, lecz w gruncie rzeczy miłych i przyjaznych facetów w średnim wieku, zjeżdżały się tu też ekipy zafascynowanych motocyklową kulturą młodziaków i ich wytatuowane panienki.

Grało się tu dużo hard rocka i imprezowało ostro, zwłaszcza podczas zlotów, jakkolwiek rzadko kiedy sytuacja wymagała, by wyrzucić kogoś z lokalu.

– Grzesiu, no co ty!

– Wypierdalaj!

Tym razem ktoś otworzył drzwi wejściowe głową i wyleciał, lądując w pośniegowym bajorze. Podniósł się, zataczając, i uniósł pięść.

– Nie możessssie mnie wyrzucić, krrrwaa… jestem jeden z was!

– Przepiłeś swój motor trzy lata temu. Spierdalaj do domu, jeśli jeszcze masz dokąd i ogarnij się. Tymczasem masz zakaz wstępu. Zjeżdżaj stąd!

Drzwi zamknęły się z hukiem, tłumiąc rockowe echo koncertu i zostawiły pijanego na zewnątrz, w mroku. Marznący deszcz ze śniegiem biczował nieszczęśnika, ten jednak nie zwracał już uwagi na mróz. Spojrzał w dal, w kierunku dworca. Latarnie wisiały martwe nad ulicą, jak rzędy posągów strzegących cmentarnej krypty. Ulica Tunelowa była ciemna niczym ów grobowiec. Choć pijak nie widział nic, instynktownie wiedział, dokąd iść. W podziemnych spelunkach dworca, z tanim piwem i ludzkimi wrakami przyspawanymi do automatów hazardowych, też miał kolegów. W sumie, ostatnimi czasy, więcej ich było tam niż w 2Kołach.

Szedł, powłócząc nogami. Razy wymierzane przez wichurę i opady sprawiały, że z wolna zaczynał trzeźwieć. Na skórzanej kurtce i spodniach zastygały krupy lepkiego śniegu. „Czemu zawsze musi wiać w twarz? – pomyślał. Muszę się napić. Rozgrzać”.

Z oddali wyglądał jak niedźwiedź: wysoki, zwalisty. Pamięć o latach, kiedy był przystojny i wysportowany dawno znikła wraz z martwymi komórkami mózgowymi, które wysikał przez lata ciężkiego picia. Kontuzja kolana została. Kontuzja, która nie pozwoliła mu zostać wyczynowym siatkarzem. Kontuzja, przez którą znalazł się na dnie, bo nie miał żadnego innego planu na życie. Kontuzja, przez którą opuścili go wszyscy. Przynajmniej tak sobie wmawiał. Został tylko alkohol. Potem pojawił się piwny brzuch, lśniące brązowe włosy przerzedziły się, a ostre rysy twarzy pokrył pijacki zarost, jak pleśń.

W pewnym momencie stracił równowagę i padł twarzą na ulicę. Gdy podniósł głowę, zobaczył przed sobą bose, poczerniałe stopy. Zanurzył się w nieświadomości.

Gdy doszedł do siebie, wokół było ciemno, ale sucho. Wiał wiatr, ale jakby gdzieś w oddali.

– Co jest, krrrwa… – Echo powróciło do niego, atakując uszy metalicznym pogłosem. Dotarło do niego, że leżał w jednym z pustych wagonów towarowych, jakich w okolicach Tunelowej było pełno.

– Co się z tobą porobiło, Karol… – usłyszał sykliwy głos, który powracał i powracał.

– Kto to? – Karol wytrzeźwiał od razu.

– Nienawidziłem cię od czasów liceum. Co noc śniłem o tym, jak wbijam ci nóż w serce. Nie minęło mi nawet na studiach ani kiedy się ożeniłem. Dziwne, co? Nigdy tak naprawdę nie straciłem cię z oczu, Karol… dopiero rok temu, kiedy mnie „przejęli”. Ale widzę, że u ciebie po staremu, nie oddalasz się od swoich miejsc…

Słowa wracały i wracały… strach narastał z każdym słyszanym zdaniem, wzbierał jak krew pod siniakiem. Mężczyzna próbował znaleźć źródło dźwięku, lecz przeszkadzało mu w tym echo i własne przerażenie, które kołowało mu zmysły. Wiedział, że musi coś zrobić, ale nie miał sił. Właściwie to po co? Jeżeli to koniec, to może lepiej go zaakceptować?

– Kim jesteś? Cz… czego chcesz?

– Nie poznajesz mnie, Karol? Naprawdę? – Sykliwe dźwięki nabrały złowrogiego tonu. – A „kręcenie wora” w szatni po wuefie to lubiłeś mi robić…

Mężczyzna zbaraniał. Zebrał wszystkie myśli pozostałe w głowie, chcąc wyłowić z nich obraz zagadkowej postaci. Coś mu świtało, ale… przecież to niemożliwe!

– Pizdeczka? Bronuś Pizdeczka Sosnowski…?

– Nazwij mnie tak jeszcze raz, a zrobię ci takie „kręcenie”, że jaja utkwią ci w gardle.

Karol zamilkł. Coś w tym głosie mówiło mu, że Bronuś się zmienił. Zmienił na tyle, że nie tylko byłby w stanie zrobić mu krzywdę, ale zrobiłby to z chęcią.

– Czego chcesz ode mnie?

Zapadła chwila ciszy.

– Najpierw chciałem zemsty. Chciałem, żebyś cierpiał i cierpiał, długo… ale widzę, że życie zemściło się na tobie w moim imieniu. Wiedz, że nie mam już do ciebie żalu. Powiem więcej… zrobię ci przysługę.

– Ja… jaką przysługę? Bronuś, ja nigdy nie miałem nic do ciebie! To wygłupy były tylko, ja nigdy…

– Dam ci drugą szansę. Drugie życie. Masz w sobie tyle złości, co ja. Dam ci życie, w którym nie będziesz już musiał zapijać nienawiści. Przeciwnie. Zrobisz z nią dokładnie to, co zechcesz.

– Bronuś, ja tak dłużej nie mogę… – w Karolu coś pękło, rozpłakał się. – Przegrałem wszystko, Bronek, rozumiesz? Pomóż mi…

– Pomogę – usłyszał odpowiedź. A potem ruch. Było ciemno, ale czuł, że Sosnowski zbliżał się do niego. Coś było nie tak. Karol poczuł zatęchłą wilgoć i zgniliznę.

Wrzask przeszył ulicę Tunelową. Porwał go wiatr, rozdarł na sztuki i poniósł na cztery strony świata, gdzie zaginął w miejskim bezmiarze.

 

4

Dwa batony i kawa pomogły. Małecki uspokoił się i zrewidował swój plan. W informacjach było zbyt wiele luk, by zdołali zabezpieczyć się na wszystkich frontach. Ludzi miał rzeczywiście za mało.

Rozkazał utworzyć pięć jednostek szybkiego reagowania, rozlokowanych w kluczowych punktach na Woli, Ochocie i Włochach, by w razie kolejnego ataku zacierały ślady przed przyjazdem policji. To mogło być trudne. Raz udało się sprzątnąć im ciało sprzed nosa, następnym razem mogą ambitniej podejść do swoich obowiązków. W najgorszym wypadku trzeba będzie pomachać policji przed nosem legitymacją SWW, ale wtedy smród pozostanie…

Dlatego konieczne były posiłki. Sosnowski musiał trzymać się w cieniu, przecież nie wsiadłby w takim stanie do tramwaju, by przemieścić się, powiedzmy, na drugą stronę Wisły. W teorii było to nielogiczne, zważywszy, że na Włochach mieszkała rodzina Sosnowskiego. Tak, z pewnością pozostał w okolicy. Prędzej czy później musi podjąć próbę kontaktu, a wtedy…

Małecki rozdzielił zadania i zdecydował się dołączyć do ekipy obserwującej mieszkanie rodziców Sosnowskiego na Starych Włochach. W drodze zastanawiał się… co jeżeli nie zgarną go na czas? Od ostatniego zastrzyku minęły dwadzieścia dwie godziny. Jeżeli Sosnowski nie dostanie następnego w ciągu dwóch godzin, straci kontrolę nad sobą i zacznie zabijać bez opamiętania. Po godzinie jego ofiary powstaną i także zaczną zabijać. Nie da się wyłapać wszystkich w porę, wirus wymknie się spod kontroli. Co dalej? To tak jakbyśmy przez przypadek zdetonowali bombę atomową na własnym podwórku.

Sosnowski okazał się cwańszy, niż myśleli. A może to oni okazali się zbyt głupi? Nie docenili jego siły, szybkości. Nie tylko udało mu się uciec, pozbył się też wszczepionych lokalizatorów. Śledczy SWW znaleźli w śmietniku wydarte kawałki uda i przedramienia. Takiej opcji medycy CBBM nie przewidzieli, choć nic nie stało na przeszkodzie, skoro Sosnowski był, technicznie rzecz ujmując, martwy. Od tamtej pory uciekinier zapadł się pod ziemię.

Dojechali pod blok. Rodzice Sosnowskiego mieszkali na najwyższym, czwartym piętrze. Obserwowano ich z dachu bloku naprzeciwko i z parkingu. By niczego nie przeoczyć w tym śniegu, obstawiono też kamerkami wszystkie klatki schodowe i piwnice.

Z kolei była żona Sosnowskiego mieszkała z córką kilka kilometrów na południe, na spokojnym osiedlu domków Salomea. To znacznie ułatwiało obserwację. Paskudna pogoda także sprzyjała: obie dawno wróciły do domu i już spały. Dom był ogrodzony, więc nikt niepowołany nie powinien o tej porze pojawić się na terenie posesji. Funkcjonariusze obstawili ogród ze wszystkich stron czujnikami ruchu i kamerkami noktowizyjnymi, obserwując spokojnie dom z wozu zaparkowanego sto metrów dalej.

Jednostki szybkiego reagowania na miejscach, pozostawało czekać. Małecki siedział w furgonie zaparkowanym pod budynkiem sąsiadującym z blokiem rodziców Sosnowskiego. Wpatrywał się w statyczne obrazy na monitorach z klatek i piwnic. Raz na jakiś czas przeszedł w kadrze ktoś z lokatorów. A tak – pustka. Kamery na zewnątrz rejestrowały tylko padające intensywnie płaty na wpół zbrylonego lodu. „Minus jeden to najgorsza temperatura ze wszystkich. Niechby mróz chwycił porządnie, by ten śnieg padał jak należy”, irytował się Małecki. Jego karłowata postać w garniturze i miniaturowym płaszczu wierciła się w krześle. Co chwilę wywoływał obserwujących przez komunikator.

– Jak status?

– Bez zmian, panie majorze.

„Wiem, kurwa”, myślał Małecki. Nienawidził bezsilności, a wszystkie tropy się urwały, mogli w tej chwili liczyć tylko na ślepy traf. Przy tylu ludziach, kamerach, sprzęcie, badaniach i śledztwie, które przeprowadzili, mieli absolutne NIC.

– Dwójka, jak status? – zapytał znudzonym tonem. Furgon wysłany na Salomeę milczał.

– Dwójka, jesteście tam?

Nic. Małeckiemu krew odpłynęła z twarzy.

– Jedziemy! Gazem, jakby cię diabeł gonił! – gorączkował się, poganiając kierowcę. Furgonetka ruszyła, wzbijając strumienie śniegu spod kół. Małecki chwycił komunikator i krzyknął: – Wszystkie jednostki, natychmiast przerwać działania i udać się w kierunku osiedla Salomea!

 

5

Siedzą tam. Nie widzą go, ale on widzi ich. A raczej… czuje.

Zielona furgonetka zaparkowana nieopodal bloku jego rodziców. W środku trzech. Sosnowski czuł bicie ich serc, odbierał chaos słów, kąpał się w ich myślach. W jego głowie szalało tornado bodźców nie do przefiltrowania, ale w jakiś sposób wszystko miało sens, a przynajmniej składało się w przeczucie graniczące z pewnością. Przerażało go to i podniecało jednocześnie.

Nie chciał ich tylko zabić. Pragnął rozszarpać ich na sztuki mniejsze niż kęsy dla psów, wytarzać się w ich flakach, wymazać krwią, nakarmić ich terrorem i poczuciem zemsty. Mięsem też… soczystym, pachnącym metaliczną surowością. Pożądał tego smaku. Zapach zdobyczy sączył w jego umysł seksualną przyjemność. Z każdą chwilą było mu coraz trudniej walczyć z głodem i agresją. Tama trzymająca je w ryzach nie puszczała, ale jak długo jeszcze?

„Nie po to przyszedłeś. Nie marnuj czasu”, wmawiał sobie Sosnowski. Właśnie, tylko po co przyszedł?

Siedział osłonięty w gęstwinie osiedlowych krzewów pokrytych śniegiem. Szpitalna piżama, w której uciekł, wisiała na nim od ciężaru przyjętej wilgoci. Rękawy ociekały wodą, nogawki nasiąkły błotem po kolana. Sosnowski miał ochotę ją zdjąć, ale nie chciał patrzeć na swoje ciało: szare jak ścienny tynk, pełne blizn, nacięć, śladów po wkłuciach i otwartych ran, z których część zadał sobie sam. Ciało, które nie czuło nic.

„Czy ja naprawdę chcę ich zobaczyć? Czy naprawdę chcę, żeby zobaczyli mnie?” – zastanawiał się, patrząc w puste okno mieszkania rodziców. Zdążyli już opłakać jego śmierć, może się z nią pogodzili? O ile rodzice mogą pogodzić się ze śmiercią dziecka… minął jednak rok, życie toczy się dalej, na pewno odzyskali jakąś stabilność psychiczną.

„Co miałbym im powiedzieć?”

Dla niego samego wszystko to wykraczało poza granice zrozumienia. „W ich wieku… zawał, wylew… mógłbym tylko niechcący ich zabić. Niech śpią spokojnie”, stwierdził.

Nagle podjechał drugi samochód. Dwie osoby wysiadły z niego i weszły tylnymi drzwiami do furgonetki. Jedną z nich był karzeł.

Przed oczami Sosnowskiego stanęły wszystkie okropieństwa, jakich doświadczył podczas eksperymentów. Mętne, zielone oczy Małeckiego, wpatrujące się w niego z bezwzględną miłością patologicznego ojca, który zadaje ci ból, morze bólu, mówiąc jednocześnie, że to z miłości i że wszystko będzie dobrze.

Jednak pozostało w Sosnowskim coś silniejszego od agresji i głodu: strach przed „małym tatusiem”. Zerwał się do panicznego biegu. Uciekał, nie bacząc na nic, był szybszy od charta. Wypadał na kolejne ulice, samochody wirowały w poślizgach, próbując uniknąć zderzenia z nim. Chodniki były puste.

Jedynie na przystankach autobusowych majaczyły pojedyncze sylwetki ludzi, którzy dziwili się, cóż za naćpany wariat urządza sobie biegi przełajowe po nocy, w środku śnieżycy.

Sosnowski biegł. Wszystko, co chciał wyprzeć, zaczynało do niego wracać.

Stał wieczorną porą na Moście Poniatowskiego, zimna barierka uwierała go w plecy, gdy patrzył na nurt Wisły i bił się z myślami. Karzeł pojawił się nie wiadomo skąd.

– Wiem, co czujesz. Nie masz pojęcia, ile razy sam o tym myślałem – powiedział wtedy.

Sosnowski spojrzał na niego i uwierzył. Małecki strzyknął śliną między pręty opinającej most barierki i spojrzał na tańczącą na wietrze plwocinę.

– Kawał drogi w dół, dużo strachu w trakcie, a efekt niepewny. Jeśli chcesz, ofiaruję ci śmierć bez bólu – mówił. – Zamiast skończyć ze sobą, stwierdziłem, że ułatwianie innym drogi na drugą stronę może być sensem mojego życia. Tylko w ten sposób czuję się pożyteczny.

Sosnowski uwierzył. I zaufał. Co miał bowiem do stracenia?

Okazało się, że bardzo, bardzo dużo. Uzmysławiał mu to każdy test i przeżywana raz po raz śmierć, do momentu, gdy sam stał się chodzącą śmiercią. Dopiero wtedy w pełni docenił życie. Ludzie nigdy się nie nauczą, dostrzegają coś dopiero wtedy, gdy to stracą.

Sosnowski wrócił do rzeczywistości. Blokowiska ustąpiły miejsca rzędom piętrowych domków i wąskim uliczkom. Poznawał okolicę: mieszkał tu kiedyś, gdy tworzyli z żoną i dzieckiem szczęśliwą rodzinę. Strach zniknął. „Mały tatuś” był daleko.

„Żona musi się dowiedzieć, co się ze mną stało. Tylko ona to przetrwa. A potem na policję albo do prasy… nie mogę tak po prostu odejść, muszę ostrzec ludzi, zanim… zanim…”

Sosnowski pędził dalej. Głód i wściekłość przelewały się już przez tamę. Czuł, że ma coraz mniej czasu.

Wbiegł na swoją dawną ulicę, lecz coś go tknęło i wycofał się za róg. Oni. Znowu oni.

Wyjrzał zza zakrętu. W oddali stała taka sama zielona furgonetka, jak nieopodal bloku rodziców.

Wściekłość przelała się większą falą przez tamę w jego umyśle, jakby ktoś zakołysał całym zbiornikiem. Sosnowski wycofał się, skręcił w równoległą ulicę i puścił się pędem, by podejść przeciwników od tyłu. Podniecenie i żądza mordu wezbrały w nim jak soki w dojrzałym owocu, który urwał się z drzewa: za chwilę uderzy o ziemię i rozpadnie się na kawałki, nie sposób tego powstrzymać. Sosnowski czuł, że musi dać upust instynktowi, inaczej straci rozum.

Upewnił się czy nikt z zewnątrz go nie obserwuje i ruszył. Znowu trzech. Ich serca biły spokojnie, nie spodziewali się niczego. Sosnowski usłyszał wyraźnie szum pompowanej krwi i coś w nim wyrwało się na wolność. Dopadł tylnych drzwi furgonetki i szarpnął gwałtownie, aż strzeliły zawiasy, a wyginana karoseria zajęczała żałośnie. Funkcjonariusze zdążyli się odwrócić. Na dobycie broni z kabur potrzebowali dodatkowej sekundy. Sekundy, której nie mieli.

 

6

Dziesięć minut później na ulicę wjechała druga zielona furgonetka. Chwilę po niej kolejna. Gdy spostrzegli otwarty na oścież tył stojącego furgonu, nikt nie bawił się w ceregiele. Wyskoczyli w kamizelkach kuloodpornych, z wycelowanymi w czeluść samochodu strzelbami.

– Jezusie Nazareński…

Małecki dobiegł na końcu, kołysząc się na powykrzywianych nogach. Kiedy jego ludzie opuścili lufy karabinów, zrozumiał, że się spóźnili. Uniósł ręce, żołnierze go podsadzili. Po tylu latach służby Małecki dawno przestał się krępować. Zresztą, był tylko naukowcem w stopniu majora, nie prawdziwym wojskowym. W końcu karłów do wojska nie biorą.

Swoje w życiu widział, ale tym razem żołądek podszedł mu do gardła. Widok porażał, smród zatykał. Jakby ktoś wrzucił trzy ciała w maszynkę do mielenia mięsa i mielił, dopóki nie pozostała ani jedna cała kość czy mięsień. Pozostał ociekający krwią i podlany ekskrementami tatar z ludzi. Małecki odwrócił się i powiedział lodowato:

– Jest w domu. Wchodzimy. Cokolwiek się ruszy, strzelać bez rozkazu.

 

7

Sosnowski wszedł przez lufcik piwnicy. Chciał to załatwić po cichu, przynajmniej na tyle, na ile to możliwe. Drzwi wejściowe z piwnicy do domu były zamknięte, ale nie na klucz. Korytarz tonął w ciemnościach, nie stanowiło to jednak żadnej przeszkody. Zmysły Sosnowskiego zaatakowały znajome kształty i zapachy, które obudziły w nim kolejną falę wspomnień, tym razem tych dobrych. Gaworzenie małej Gabrysi, ciepło łóżka, zapach Moniki, jego żony. Wspólne śniadania, młodzieńcze wygłupy, randki, małe szczęścia, ale też zmartwienia, stresy i gorycz, które ich rozdzieliły, a z obecnej perspektywy nie miały żadnego znaczenia. Sosnowski chciał się rozpłakać. Nie potrafił już nawet tego.

Powoli szedł schodami na górę, tak cicho, że nawet sam siebie nie słyszał. Uchylił drzwi sypialni. Dziewczyny leżały w jednym łóżku. Powietrze drżało wręcz od subtelnej woni skóry Moniki. Trzyletnia dziewczynka wtulała się w matkę. Oddychały powoli, ich umysły były gdzieś indziej, w bardzo przyjemnym miejscu.

„Boże, obie są tak cudowne… jak to się stało, że demony przejęły nade mną kontrolę do tego stopnia, że przestałem to dostrzegać?” – wyrzucał sobie Sosnowski.

– Monika… obudź się. To ja, Bronek. Nie krzycz, nie zapalaj lampki. Wszystko ci wytłumaczę – chciał powiedzieć, lecz cisza pozostała niezmącona.

„Nie mogę im tego zrobić, bez względu na to, jak bardzo bym chciał. Ich życie nie byłoby już takie samo”, pomyślał ze smutkiem. „Muszę… stąd… wyjść. I to szybko”.

Tama trzeszczała pod naporem morderczych instynktów. Sosnowski spojrzał na żonę i córkę ostatni raz. Wyrył ten obraz w pamięci i wyszedł.

Nagle frontowe drzwi wpadły z hukiem do przedpokoju. Kilkunastu uzbrojonych i opancerzonych ludzi wparowało do środka, latarki na lufach ich karabinów rozbijały ciemność plątaniną smug. Sosnowski usłyszał, jak żona i córka zrywają się z krzykiem.

– Monika, nie wychodź! Nie wolno wam wyjść! – krzyknął Sosnowski przez ścianę. Głos zmroził żonę. Poznała go. Słyszała też obcych. Chciała chwycić córkę i uciekać, lecz były odcięte od wyjścia. Krzyczały więc obie ile sił w płucach.

– Jest na górze! Strzelać!

Instynkt kazał Sosnowskiemu bronić rodziny, lecz gdy tylko zobaczył przeciwników, zapomniał o nim. Tama pękła, zalewając go ekstatyczną żądzą zadawania śmierci i uczuciem głodu, który zassał go jak próżnia. Tylu ludzi. Tyle mięsa. Jeść!

Padły pierwsze strzały, po nich kanonada. Sosnowski pojawiał się i znikał w świetle latarek, był na suficie, na ścianach, w powietrzu, wszędzie. Chwilę później rozbrzmiały pierwsze krzyki funkcjonariuszy.

– Jeeezuuuu!

– Aaaaaaaaaaaaaaa!

– W głowę, kurwa, walcie w głowę!

Wydarte gardła, przetrącone karki, urwane kończyny. Fontanny krwi. Huk wystrzałów, trzask odłamków haratających meble i ściany. Sosnowski wpadał między żołnierzy, uderzał i wypadał. Czasem dostał postrzał, ale tego nie czuł. Zabić. Jeść. 

– Nie strzelać do siebie, kurwa!

– Światło! Gdzie jest światło!

– Aaaaaaaarrgh!

Ktoś przeleciał przez salon, trzymając się za rozbebeszony brzuch. Komuś pazury przeorały twarz, krew zalała oczy, padł na kolana, krzycząc ze wszystkich sił. Strzały. Strzały.

– Amunicja!

– Osłaniaj mnie!

– Za tobą!

– Aaaaaaaaaaaaaa!

Padali. Kolejni padali na tych, którzy padli wcześniej. Ci, co stali, strzelali dalej. W końcu padł strzał, który przerwał wszystko.

Małecki nie wszedł do środka. Został przed domem. Obserwował masakrę, stojąc przed rozwalonymi drzwiami wejściowymi i czekał ze strzelbą przy oku. Śnieg chłostał go z lewej strony, mimo to Małecki trwał w bezruchu. Cel co chwilę migał przed nim niewyraźnie, zbyt szybko, by ryzykować. W końcu któryś z żołnierzy stanął na widoku, tyłem do niego, strzelając w nieokreślonym kierunku. Po chwili Sosnowski zeskoczył z góry i jak fantom pojawił się za plecami ofiary. Wystarczyła sekunda. Małecki pociągnął za spust.

Głowa Sosnowskiego rozbryznęła się na tysiąc kawałków, podobnie jak głowa żołnierza stojącego przed nim. Dwa trupy padły bezwładnie na ziemię. Przez chwilę jeszcze rozlegały się wystrzały, nim ktoś odzyskał zmysły.

– Przerwać ogień!

– Cel zlikwidowany! Przerwać ogień!

Małecki wszedł niezgrabnie do salonu. Kamizelka kuloodporna przykrywała jego ciało w dwóch trzecich. Pomieszczenie wciąż było pogrążone w ciemnościach, w snopach świateł latarek snuły się kłęby prochowego dymu, a jego słodko-kwaśny zapach mieszał się z wonią zleżałej padliny. Ktoś znalazł włącznik światła.

Ściany salonu przypominały szwajcarski ser, z mebli zostały drzazgi. Podłogę zaścielały trupy, wyrwane części ciał i setki karabinowych łusek. Małecki podszedł do truchła Sosnowskiego i kopnął je. Nic.

– Wezwijcie naszych „sprzątaczy” i PR-owca. Nie wiem, jak my to, kurwa, zatuszujemy… trzeba będzie dorobić Sosnowskiemu jakąś mafijną gębę i zrzucić to na porachunki, czy coś…
Na górze, przy schodach, stała żona Sosnowskiego, ściskając mocno córkę. Dziewczynka miała odwróconą twarz, za to oczy Moniki niemal wyschły, tak zastygły w terrorze. Małecki dostrzegł je i westchnął głęboko.

– Nawet nie zdaje sobie pani sprawy, jak bardzo mi przykro, że była pani świadkiem tej straszliwej sceny. Jest mi tym bardziej przykro, że z tej właśnie przyczyny nie mogę pozwolić wam tak po prostu odejść.

Jego zamulone oczy przemawiały do Moniki szczerym, cielęcym współczuciem. Po chwili jednak zastygły, skryte za kotarą niedostępności.

– Ze swej strony, ofiaruję wam śmierć bez bólu – powiedział. – Ułatwianie innym drogi na drugą stronę jest sensem mojego życia.

Odwrócił się i wyszedł. Ojczyzna uratowana, a Sylwester Małecki znów miał wszystko pod kontrolą. Olbrzymi kamień spadł mu z serca.

 

8

Tymczasem w jednym z wagonów towarowych, zezłomowanych przy ulicy Tunelowej, coś budziło się do drugiego życia. Czuło wzbierający głód i wściekłość, która żerowała na pokładach nienawiści zgromadzonej w poprzednim wcieleniu. To coś miało podbiegłe czerwienią, nieludzkie oczy pełne szaleństwa…

 

KONIEC

Kliknij w logo   >>>>>>>

Social media

Social media

Social media

Szukasz moich książek?

Kliknij w logo

Szukasz moich książek?

Kontakt

Kontakt

Kontakt

Imię i nazwisko
Twój e-mail:
Treść wiadomości:
WYŚLIJ
WYŚLIJ
Formularz został wysłany — dziękujemy.
Proszę wypełnić wszystkie wymagane pola!